nie posiadaj, używaj
Minimalizm

Nie posiadaj, używaj. O przedmiotach słów kilka

Od jakiegoś czasu hołduję zasadzie nie posiadaj, używaj. Zdarzają mi się co prawda pewne odstępstwa od niej, lecz niezwykle rzadko i naprawdę dopiero wtedy, gdy sytuacja mnie przyciśnie. Staram się stawiać na jakość. Dziś trochę o tej jakości i potrzebach, a trochę o sentymentalnej podróży przez mój zmieniający się stosunek do dóbr materialnych i refleksjach na temat pewnej książki.

Zasada nie posiadaj, używaj doskonale pasuje do wizji mnie minimalistki, do tego co wielokrotnie deklarowałam. I w co tak naprawdę jeszcze częściej wątpiłam. Zastanawiałam się bowiem nie raz, czy aby na pewno nią jestem. Bo wiecie, przecież może ograniczam się tylko dlatego, że jestem leniwa. O lenistwie też trochę ostatnio mówiłam i już wiem, że to nie dlatego te moje zapędy do ograniczania się pojawiły. Wracam tym samym do pierwotnego założenia, że jednak minimalizm mi służy. A wszystko dlatego, że zgadzam się z jednym konkretnym stwierdzeniem.

Nie posiadaj, używaj

Ja wiem, że wyznacznikiem pozycji społecznej nie jest to, że ma się niemal nic, gdyż stan taki zazwyczaj kojarzy się z biedą. Jednak standardy bywają różne, a moje są akurat takie, że wszystko musi przejść test przydatności. Jeśli coś nie jest użyteczne, a już co najmniej mnie nie cieszy, musi zniknąć. Tylko tyle i aż tyle. Nie rozumiem kolekcjonowania i jedyne z czym mi się ono kojarzy to przestrzeń zajęta przedmiotami, na których prędzej czy później zacznie zalegać kurz. A że ostatnie na liście moich ulubionych zajęć jest sprzątanie, to logiczne wydaje mi się, by rzeczy nie gromadzić. Zwłaszcza, że wydaje mi się iż wcale mi ich tak wiele nie potrzeba. Być może trochę się tutaj oszukuję, lecz porządki w szafie udowodniły mi, że miałam za dużo. Sterty przedmiotów przytłaczają mnie i atakują dziwnym i nieuzasadnionym niepokojem, który ustaje, gdy się ich pozbywam.
Przypadek? Nie sądzę.

To dlatego, gdy czytałam potem Rzeczy, których nie wyrzuciłem Marcina Wichy, byłam oczarowana. Nie tylko możliwością śledzenia procesu, który był mi tak dobrze znany z autopsji. Autor opowiadał tam o swoich przeżyciach w sposób, który całkowicie mnie zaangażował. Podczas lektury wyobrażałam sobie te długie godziny przekopywania się przez zestaw randomowych przedmiotów i cały ten proces rozważania czym dany przedmiot tak naprawdę jest. Tego też już nie raz doświadczyłam i przyznaję, że gorąco kibicuję każdemu, kto się za to zabiera. Jest to niezwykle żmudne działanie a  jeszcze nierzadko prowadzi do zaskakujących obserwacji i wniosków. Jednak nie to mnie w temacie posiadania najbardziej zastanawia.

Po co gromadzimy przedmioty?

Zadziwia mnie przede wszystkim ten, inny znacznie od mojego, świat ludzi, którzy kupują rzeczy dlatego na przykład, że są ładne. Mam tu na myśli głównie to, że nie rozumiem jak można mieć kolejny przedmiot o tej samej roli. Gdy bowiem ostatnio zdarzyło mi się dokupić kilka spódnic, poczułam ogromną chęć wyrzucenia starych, które już dość rzadko nosiłam (i tak też zrobiłam). Ale co mnie jeszcze bardziej zadziwia to to, że są osoby dla których absolutnie ok jest sytuacja, w której w ich przestrzeni istnieją przedmioty, dla których ciężko znaleźć zastosowanie. Zadziwia mnie ich spokój i brak jakichkolwiek potrzeb by coś w tej sytuacji zrobić, coś może zacząć porządkować.

Tym, czego pojąć nie umiem jest również to jak można kupować przedmioty niskiej jakości. Dla mnie takie tanie, często byle jak przygotowane, rzeczy są czymś w rodzaju produktu zastępczego – wiemy, że nie dotrwają do kolejnego sezonu, bo taki zwykle też jest zamysł ich producenta, ale i tak kupujemy. Bo mamy taką zachciankę albo jesteśmy przekonani, że nie stać nas na to by kupić coś drogiego. Nawet wtedy, gdy wiemy, że z perspektywy czasu nam to się opłaci. Takie podejście w sumie dla mnie sprowadza się do deklaracji, że stać nas na bylejakość. Byle było szybciej i taniej. Zbyt mocne stwierdzenie? Nie wydaje mi się. Uważam, że takie działanie to nic innego jak nieświadoma rozrzutność i staram się tego unikać. Raz jeszcze więc – nie posiadaj, używaj.

Zwłaszcza, że podejście przeciwne w pewnym momencie odbije nam się wielką czkawką w postaci nagromadzenia wielu „półproduktów” (bo się przyda przecież!), a w takim momencie naprawdę trudno jest podjąć decyzję o detoksie. Także siedząc sobie i czytając te Wichy opowieści o zbieractwie myślałam: „Ale jak to jest możliwe?„. To jest chyba ten powód, dla którego lubię takie książki, czyli wywiady, biografie czy felietony. Otwierają mi one oczy na to, że świat nie kończy się na czubku mojego nosa, a każda sytuacja ma wiele perspektyw zależnie od tego z której strony nań światło pada. To dzięki nim wiem, że opcja „ja bym tak nie mogła„, to nie „jedyna słuszna droga„. Wiem, że to tylko jedna z wariacji zapisu informacji o procesie. Ale skoro już o książkach mówię, to jeszcze jedną refleksją w tym temacie się podzielę.

Książki to wyjątkowe przedmioty

Bez wątpienia udowadnia to ten z rozdziałów „Rzeczy…„, w którym autor wspomina o kolekcji książek swojej matki. To był właśnie moment, gdy szkic tego wpisu w głowie mi się narodził. Czytając bowiem barwne opisy książek dopadła mnie pewna nostalgia, bo też do dziś pamiętam biblioteczkę mojej babci, która zresztą stoi jeszcze w domu rodzinnym. Te stare okładki jednokolorowe czy te złożone z pogniecionych, sponiewieranych przez czas skrawków. I na dokładkę charakterystyczny zapach leżącego długo papieru, tak typowy dla książek z bogatą historią. A w środku niektórych z nich – z wierzchu tak paskudnych – piękne ryciny w czerni i bieli. Jednym słowem pozorna brzydota znikała przy bliższym poznaniu. Coś pięknego.

Zupełnie inaczej jest według mnie w przypadku obecnie drukowanych książek. Zamiast prostoty i pełnych kolorów dostajemy często graficzny misz-masz, a zamiast kwiecistego języka zbiór nowomowy. To często okrasza wiele dość przypadkowych poleceń. Autor prawie takiego poziomu jak X powraca w nowej doskonalej powieści – czytamy na jednej czy drugiej okładce i przeznaczamy nasze ciężko zarobione pieniądze na coś, co ma spore szanse na to, by nas rozczarować. Takie praktyki to coś, co bezpośrednio przyczyniło się do pojawienia się u mnie niechęci do zakupów w księgarniach.

Kolejną przyczyną jest obserwowana przeze mnie tendencja do sprzedawania książek, które coraz mniej z książkami mają wspólnego. Mają bowiem strony, ale ich zawartość w moim odczuciu pozostawia wiele do życzenia. Widzieliście wnętrze książek takich jak Zniszcz ten dziennik? Albo na przykład reprezentantów mody na hygge, czyli moje ulubione książko-albumy? Dla mnie to pozycje nie mogące zdecydować się czy są ambitną lekturą czy wydmuszką, której miejsce egzystencji to jedynie generyczne blogi lifestylowe (których z tego między innymi powodu już nie czytam o czym już wspominałam). W takich momentach moje nie posiadaj, używaj nabiera zupełnie nowego wydźwięku. Chce się bowiem większość takich „odkryć roku” wykorzystać jako podpałkę na grilla. Albo coś równie prozaicznego.

Dzisiejsze książki przeczą zasadzie nie posiadaj, używaj

Niestety, choć może nie wszystkie teraz drukowane książki spotkać powinien taki los, naprawdę dużo tych „niewypałów” widuję w Empiku. Chodzę tam już niemal tylko po to, by wąchać książki. A zdarza się, że i to nie daje mi spodziewanej radości. Czym innym bowiem jest przyjemny drzewny aromat wymieszany z dyskretną wonią tuszu, a czym innym nachalny odór związków chemicznych ulatniających się z lakierowanego papieru nastawionego na bycie exclusive, przez owy zapach wpadającego jednak do kategorii tandety. Kompletnie nie rozumiem jak to się stało, że zamiast soczystych powieści i naszpikowanych po brzegi dobrymi radami poradników półki regałów czołowych sieci książkowych uginają się od stert makulatury pseudointelektualnej, czytanej raczej w ramach guilty pleasure niż rozwoju czy nawet celem snobowania się.

Jesteśmy tu na etapie byle kupić, przeczytać i chcieć więcej. Dalekie to od minimalizmu. Dalekie jeszcze bardziej od możliwości praktykowania mojego nie posiadaj, używaj. Takie bowiem wypieszczone tomiki są po to, by stać i zdobić, a nie czytać gdzie popadnie i pożyczać, czyli właśnie użytkować. Tak przynajmniej to odbieram i wiem, że to wydaje się opresyjne, ale co robić? Skoro nie można mniej i spokojniej, bo nie da się postawić na jakość, pozostaje się wycofać. Zanim człowiek zacznie się zastanawiać czy naprawdę jest nielicznym wyjątkiem pośród wielu, którym taki stan rzeczy odpowiada. Bo też zdecydowanie nie tak powinien przebiegać tok naszego rozumowania. To nie z nami jest coś nie halo. Po prostu jesteśmy świadkami jak wariuje świat.

Nie dajcie sobie wmówić, że jest inaczej. Że trzeba mieć, a nie być. Nie posiadaj, używaj jest zdecydowanie lepsze.

Serio, serio.

Spróbujcie, a nie pożałujecie swej decyzji.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *