dieta_oliwa
Filozofia

Dieta to styl życia. Wybierz dobrze!

Długo myślałam, jak zatytułować tekst zbierający wszystko to, czego nauczyła mnie dieta. Tych rzeczy jest tak dużo, że nie przesadzę jeśli napiszę, że ta decyzja była jedną z przełomowych w moim życiu. 

Historia mojego przejścia na dietę jest dość nietypowa. Nie przeszłam na nią bowiem dlatego, że ważyłam zbyt dużo. Nie, ja zawsze miałam masę ciała raczej w normie. Nie zmusiła mnie też do tego żadna choroba ani nagle odkryta alergia pokarmowa. Czemu więc zdecydowałam się na zmianę nawyków żywieniowych? Chciałam zadbać o swoje zdrowie!

Dieta nie służy tylko odchudzaniu

Utrata zbędnych kilogramów była dla mnie tylko jednym ze skutków ubocznych wprowadzania zmian w jadłospisie. W czasie dwóch miesięcy współpracy z dietetykiem schudłam ponad 4 kilogramy. Kilka kolejnych tygodni w nowym trybie zaowocowało podwojeniem tego wyniku. Sama liczba może nie jest bardzo imponująca, ale jeśli dodam, że zaczynałam mając na liczniku 66 przy 168 centymetrach wzrostu, to już zrozumiecie, że to całkiem niezły wyczyn. Zwłaszcza, że utraciłam głównie „oponkę”, bo mój obwód w pasie zmalał o 10 centymetrów! Dzięki nieznacznej redukcji – bo nie chodziłam na tej diecie wcale głodna – usunęłam ze swojego ciała kilogramy tłuszczu. Mam prawo być z siebie dumna i jestem. Zrobiłam to!

Skoro chwalenie się wynikami mam już za sobą, to mogę zdradzić jak chciałam zadbać o swoje zdrowie dietą. Jak już zaznaczyłam utrata masy, nawet jeśli był to żywy tłuszcz, nie była tym na czym najbardziej mi zależało. Głównym celem mojego przechodzenia na dietę była zmiana nawyków żywieniowych. I nie mam tu na myśli rzeczy tak oczywistych jak wykluczenie z jadłospisu słodyczy czy dań typu fast food. To ograniczyłam w znacznym stopniu już dość dawno. Wiadomo, jak każdy, czasem ulegnę jakiejś pokusie i zjem coś niezdrowego. Nawet teraz zdarza się, że sięgam po czekoladę lub chipsy. Co więc chciałam osiągnąć zapytacie?

Dieta bezmięsna dietą przyszłości?

Kiedyś nie wyobrażałam sobie, że istnieje choćby cień szansy, że nie będę jeść mięsa. Od lutego ta wizja jest dla mnie już całkiem znośna. Teraz nawet już w pewien sposób pożądana. Przez ostatnie tygodnie uczyłam się komponowania posiłków i przyswajałam naprawdę dużo nowej wiedzy na temat wartości odżywczych różnych produktów spożywczych. Chłonęłam też jak gąbka informacje o tym, jak żywność jest produkowana i jakie to generuje koszty dla środowiska. Nie będę tu teraz przytaczać wszystkich przydatnych informacji, które pozyskałam, bo wpis rozrósłby się do monstrualnych rozmiarów. Nie jestem też dietetykiem, więc to, co tu przedstawiam nie powinno być dla Was podstawą do podejmowania radykalnych decyzji dotyczących odżywiania.

Tym, na czym chciałabym się skupić w dalszej części wpisu jest to, co zyskałam niemal całkowicie rezygnując z mięsa. Niemal całkowicie, bo moja dieta – a raczej zestaw produktów, które spożywam – obejmuje obecnie ryby. Jem też nadal nabiał, choć zdecydowanie unikam krowiego mleka. Na pewno jem teraz inaczej niż przed pandemią. Nadal jednak zastanawiam się czy weganizm jest w moim przypadku możliwy. Trudno mi na ten moment jednoznacznie stwierdzić. Testuję siebie, obserwuję swój organizm i nie zamykam na żadnego opcje. Ale przejdźmy do plusów niejedzenia mięsa.

Plusy diety bezmięsnej

Pierwszym i najważniejszym, acz może nieco wstydliwym, plusem jest brak „odbijania się” posiłku. Nie sądziłam, że mięso może być przyczyną mojego dyskomfortu po jedzeniu. Już wcześniej obserwowałam pewne dolegliwości ze strony układu pokarmowego, gdy na przykład intensywnie pracowałam brzuchem na warsztatach wokalnych. Wtedy wydawało mi się, że to kwestia pory posiłku.Teraz jestem prawie pewna, że to było mięso. W czasie ostatnich dwóch miesięcy zdarzyło mi się zjeść kurczaka, chorizo – kiedyś je uwielbiałam – i wołowinę w bolognese i efekt był dokładnie taki sam jak tamtego popołudnia, gdy po gulaszu zjedzonym w pracy kilka godzin później kluło mnie w boku podczas śpiewania.

Drugą zaletą diety semiwegetariaskiej – jak zwykła ją nazywać moja dietetyczka – jest niewiarygodny wręcz rozwój moich umiejętności kulinarnych. Możecie zarzucić mi, że taki progres mogłam osiągnąć także i przy diecie mięsnej. Powiem Wam, że niekoniecznie. Przygotowanie mięs – i od razu podkreślę, że jest to moja opinia – zajmuje czas. Według mnie za dużo czasu. A przynajmniej zdecydowanie więcej niż chciałabym poświecić na gotowanie. Zdaję sobie sprawę z faktu, że są pewnie i wegańskie potrawy, których przygotowanie jest czasochłonne. Te bezmięsne, z którymi miałam styczność przez ostatnie tygodnie wymagają jednak niewielkich nakładów pracy. Spędzam więc w kuchni nie za dużo czasu a mimo to uczę się nowych rzeczy. W przyjemnej atmosferze, z udziałem warzyw tworzę coraz to nowe cuda nie marnując przy tym niemal niczego. Jeśli to nie jest piękne, to co jest?

Inne zalety mojej nowej diety, które przenoszą jedzenie na wyższy poziom

Uprzedzając zarzut o przypisywanie wszystkich dobroczynnych zmian w moim samopoczuciu pozbawieniu siebie mięsa, wspomnę teraz o kilku plusach zmiany nawyków żywieniowych, które od zakresu spożywanych produktów absolutnie nie zależą. Najważniejszą z nich jest chyba to, że w końcu nauczyłam się nie tylko wyczuwać kiedy jestem głodna. Ale tak naprawdę głodna, a nie tylko śliniąca się na widok zdjęcia jedzenia lub czyjegoś posiłku. Drugą, równie istotną jest to, że oprócz „wymierzenia” poczucia głodu, nauczyłam się też o ile wcześniej mam zbierać się do gotowania, jeśli to jest akurat potrzebne. Zdaję sobie sprawę, że to brzmi jak mokry sen control freaka i osoby, która za chwilę zacznie mieć zaburzenia odżywiania, ale jest dokładnie przeciwnie. Ta świadomość, co się z moim ciałem dzieje, pomaga mi jeść totalnie bez wyrzutów sumienia. Wszystko dlatego, że wiem, iż jedzenie jest dla mnie dobre. Zawsze.

Trzecią sprawą jest wielkość posiłku. Przez to, że wdrożyłam zalecenie dietetyczki, by jeść powoli, często – zwłaszcza na początku diety – jadłam mocno pod kurek. Kaloryka i tak była niewielka, a ja nie dość, że nie dojadałam, to jeszcze miałam wrażenie, że cały czas coś żuję. Byłam jedzeniem wręcz zmęczona. Kolejny jadłospis przyniósł rozeznanie, ile tak naprawdę objętościowo mogę zjeść i dodał pewności w ocenie tego, czy już jestem dość najedzona. Przy okazji nauczyłam się planować posiłki tak by nie marnować jedzenia, nie gotować za dużo i nie skarmiać nadmiarem męża. On robił sobie jedzenie sam. I  sumie nadal często tak jest. To z kolei zwycięstwo nad głęboko ukrytym patriarchalnym przekonaniem, że ja odpowiadam za żywienie naszej dwójki. A jednak mąż nie umarł z głodu. Ba, także schudł mimo, że jadł tylko to, co chciał. Połączyłam przyjemne z pożytecznym – więcej czasu poza kuchnią, a my oboje jesteśmy zdrowsi i mniej sfrustrowani.

A przynajmniej ja.

Czy dieta może być spełnieniem marzeń?

Mocne słowa piszę powyżej, ale mam wrażenie, że wcale nie przesadzam. Dieta odmieniła moje podejście do jedzenia. Teraz nie jest ono dla mnie sposobem na rozładowanie stresu i zdobycie odrobiny przyjemności. Nadal jest to miły proces, choć przyświeca mu zupełnie inne myślenie. Takie, które skupia się na tym, by dostarczyć sobie dobra w postaci dostatecznej ilości składników odżywczych. W ulubionej formie, jedząc tylko to, co naprawdę lubię i nie bojąc się kulinarnych eksperymentów. Podnosząc się szybko z załamań, które kiedyś skutkowały tylko wyrzutami sumienia. Wspominałam o romansach z czekoladą i cukrem prawda? W większość dni się trzymam i mam radość z tego zdrowego jedzenia. Dokładnie tego decydując się na dietę dla siebie chciałam. Nie mam powodów do narzekania zatem. Misja zakończona sukcesem. Nowy styl życia jest efektem ubocznym.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *