Zaraza w czasach miłości. Początkowo była to tylko słowna gra, nawiązująca do tytułu znanej powieści. Z czasem zdanie to skłoniło mnie do refleksji. O ile bowiem łatwo ustalić do czego odwoływać się może słowo zaraza, o tyle już dla miłości wiele jest interpretacji. I o tym dziś będzie.
Pierwsze „symptomy” tego, że dzieje się coś niedobrego pojawiły się, gdy ekipa z którą miałam ruszać na urlop w tym roku postanowiła przenieść na przyszły rok naszą wyprawę do Szkocji. Powiedzieć, że zrobiło mi się przykro, to mało. Płakałam z tego powodu, bo czułam, że to co najmniej niesprawiedliwe. Dopiero co zdążyłam oswoić się z podróżami zagranicznymi i zaczęłam się nimi naprawdę cieszyć. Niewiele wcześniej też udało nam się przygotować plan tego wyjazdu. Żyłam tym, że na koniec maja ruszę na północ i zachwycę się czymś nowym, nieznanym. Odliczałam dni…
Zaraza w czasach miłości do odkrywania
W roku, w którym chciałam jeszcze lepiej przygotować się do moich podróży i na maksa wykorzystać przysługujące mi dni wolne od pracy przyszedł on – wirus, który zaczął się rozprzestrzeniać. A przemieszczał się właśnie dzięki ludziom, którzy – podobnie jak ja – chcieli zobaczyć inny niż ich własne podwórko kawałek świata. Zamykanie granic, anulowane loty, brak nowych relacji na Instagramie i inspirujących do podróży zdjęć na ulubionych blogach – to wszystko dotarło do mnie w momencie, gdy sama chciałam zacząć szerzej dzielić się moimi doświadczeniami z wojaży. Przyszło i odebrało coś, co chyba nie tylko ja przyjęłam za pewnik – swobodę kontaktu i przemieszczania się. Zakładałam, że ograniczać mnie będą jedynie stan konta i wspomniany już wymiar urlopu. Nie przewidziałam jak bardzo to myślenie może być błędne.
Myślę, że niewielu mogło sobie wyobrazić, że coś takiego jak COVID-19 się pojawi. Byli tacy, którzy twierdzili, że tempo zmian na świecie zwiastuje kryzys. Nie sądziłam jednak, by mógł mnie on jakkolwiek ruszyć. Zewsząd dobiegały głosy, że jest dobrze i że właśnie teraz warto realizować swoje marzenia. Uwierzyłam, że mi też się uda. Poczułam nawet tę ogromną siłę płynącą z przekonania, że podróże, które planuję, ulepszą moje życie. Przekonanie graniczące z pewnością, że dzięki nim nie tylko poznam kawałek świata, ale też odmienię szare życia odbiorców moich przyszłych relacji.
Czy czułam się wyjątkowa, myśląc w ten sposób i mogąc sobie na takie życie pozwolić? Oczywiście. Czy czułam, że odebrano mi coś ważnego – może nawet sens dalszego życia – gdy zaczęła się izolacja? Jak jasna cholera! Czy jestem w stanie inaczej zwiedzać świat i cieszyć się z tego? Jeszcze nie. Jeszcze stać mnie tylko na smutek.
Smutek nie ustępuje łatwo
Przeciwnie on tylko narasta. Lęk nawet udało mi się okiełznać. Nie czytam o nowych przypadkach i nie karmię się nadzieją, że jutro będzie „normalnie”. Wiem, że nie będzie. Smutno mi z tego powodu i ten smutek powraca jak bumerang. Gdy już wydawało mi się, że opłakałam nieodbyte podróże, przyszły inne zmartwienia. Odwoływane koncerty i zajęcia grupowe, zamknięcia instytucji kultury i restauracji, ograniczenia w przemieszczaniu. Stopniowo z mojej codzienności zaczęły znikać podstawowe jej elementy. Został dom z pracą zdalną i walką o zachowanie świadomości upływającego czasu oraz zalew niesatysfakcjonujących zajęć online lub offline. Takie było nowe „normalnie”, nowa rzeczywistość.
Czy wydarzyła mi się tragedia usprawiedliwiająca tak wielki smutek? Niektórzy mogą stwierdzić, że nie. Nadal mam pracę i ona daje mi nawet jakieś tam poczucie bezpieczeństwa. Jestem też zdrowa i zdrowie to mimo wszystko utrzymuję, kontynuując dietę, którą rozpoczęłam w połowie lutego. Niby wszystko jest ok. Tylko, że nie jest. Nie mam poczucia, że w pełni panuję nad tym, w jakim kierunku zmierzam. Nie mogę choćby bezpiecznie pójść do lekarza i zrobić badań okresowych. Nie mogę też ćwiczyć równie intensywnie jak wcześniej, zachowując odpowiedni deficyt kaloryczny. Wreszcie, muszę się wykazać większa niż wcześniej siłą woli, by nie zajadać nudy czy stresu.
Nie mam też złudzeń, że zrealizuję cele osobiste, jakie sobie postawiłam na najbliższy czas. Wirus boleśnie zweryfikował ich realność. To jest smutne i daję sobie prawo do odczuwania smutku z powodu straconego czasu. Tego, że jest on w jakimś stopniu stracony akurat jestem pewna.
Zaraza w czasach umiłowania zajętości
Doskwiera mi bezruch w jakim zmuszona jestem trwać. Nie umiem bez końca czytać, oglądać i grać. Mam poczucie, że to działania tymczasowe. Przerywnik. Coś, na czym nie warto opierać budowy dobrego dla siebie świata. Dni mijają, a ja nie chcę już dłużej czekać, aż będę mogła działać na pełnych obrotach. Chcę stawiać czoła nowym wyzwaniom teraz! Tęsknię do czasu, gdy znów będzie można przeżywać wszystko intensywnie, zapomnieć o rutynie, zmieniać.
Odkrywać, czerpać i odstawiać.
Znajdywać, poruszać i porzucać.
W pętli.
Szukając tego, co najlepiej pasuje.
Ograniczenie aktywności mnie dobija. Dla mnie świat to doświadczenia – ludzie, podróże, bywanie tu i tam. Dom to w moim świecie nadal twór abstrakcyjny. Siłą do jego definiowania poprzez miejsce przywiązana, tracę energię i się spalam. Wolałabym być w drodze – dosłownie i w przenośni. Bliżej niż do domatorów jest mi do tych, którzy wiecznie gdzieś pędzą i boją się przystanąć w niewłaściwym momencie.
Owszem, czasem zwalniam.
Jak każdy.
Ale to ja chcę decydować kiedy.
Chrzanię spokój.
Gdy mówię, że chcę go więcej, samą siebie próbuję oszukać.
Zaraza w czasach bylejakości?
Dni płyną, a mi towarzyszy poczucie, że życie przez palce mi przecieka. Świadomość, że naprawdę niewiele mogę zrobić, by ten odpływ zatrzymać jest przygnębiająca. Czekanie nigdy nie było moją mocną stroną i nie jest dla mnie dobrym rozwiązaniem. Zbyt długo trwałam w stanie oczekiwania – całe dzieciństwo i wczesną dorosłość – by uwierzyć, że teraz należy zacisnąć zęby i wypatrywać powrotu do normalności. Powtarzam to, bo mam poczucie, że wielu w to wierzy. Ta „normalność”, którą znamy nie wróci. Choćbyśmy z całych sił zaklinali los, nie ma na to szans.
Zajętość i miłość do odkrywania zaraza zmieniła w naukę życia na nowo. Nie mogę już planować jak kiedyś. Nie ma już na to miejsca, by stos tych misternych konstrukcji budować. Nie ma żadnego „co?”, „gdzie?” i „kiedy?”. Nie ma pewności, że wie się, co zrobić. W końcu mam na tyle dużo zmiennych, że dostrzegam jak – wierząc w skuteczność takich planów – bardzo długo się oszukiwałam. Dociera do mnie, że czekałam, aż będę mogła być taka, jak zechcę. To nie jest wygodne, uświadomić sobie, że szukasz ograniczeń, a nie rozwiązań. Że próbujesz coraz to nowych rzeczy, licząc na to, że uczynią Cię lepszym i nadadzą Twojemu życiu wartość. Z oszukiwaniem innych można sobie jakoś poradzić.
Z okłamywaniem siebie zmierzyć się jest znacznie trudniej.
Wiatr zmian rozwalił domek z ciężkich i topornych, ale ulubionych, kart.
Leżę pod gruzami i próbuję wstać.
A Ty jak się masz, gdy zaraza śmieje się nam prosto w twarz?