Substancja to film, którego prawdopodobnie oglądać nie powinnam. Jednak stało się — wybrałam się na niego podczas tegorocznych Nowych Horyzontów. Został ze mną na dłużej, a teraz gdy wszedł do szerszej dystrybucji, postanowiłam ubrać w słowa to, co siedzi mi w głowie od tamtego czasu. Jest tego całkiem sporo.
Do zobaczenia Substancji przekonały mnie obecność Demi Moore w obsadzie i trailer, który zdecydowanie podziałał na moją wyobraźnię. To był jeden z tych momentów, gdy zobaczyłam coś tak złego, że nie mogłam oderwać od tego wzroku. Poszłam za tą ciekawością, nieświadoma w sumie czym jest body horror. Gdzieś podskórnie chyba czułam, że nie powinnam tego robić, ale zdecydowałam się na zerknięcie, co też Coralie Fargeat ma do powiedzenia na temat kultu piękna i jego przejawów we współczesnym, wciąż jednak spuchniętym od patriarchalnych wzorców, świecie. Totalnie wbiło mnie w fotel.
Substancja, którą wszczepiono nam mimochodem
Od początku było mocno. Graną przez Moore Elisabeth Sparkle poznaliśmy w momencie, gdy spotkało ją wykluczenie związane z wiekiem. Pracowała w branży fitness, w której do niedawna lśniła, i właśnie miała zostać zastąpiona przez kogoś młodszego. Nie było tam miejsca na zmarszczki czy zadyszkę i jeśli kogoś to dotyczyło, to cóż — musiał odejść. Ta konieczność wycofania, z jaką zmierzyć się miała bohaterka Substancji, przeniosła mnie w czasie do przeszłości. Był w niej moment, gdy — zderzywszy się z brutalnymi realiami życia nastolatki — uznałam, że jestem za brzydka na bycie kochaną i zrezygnowałam z pewnych aktywności. Poprzedziły to godziny, w których mając w rękach taśmy z treningami fitnessu — bliźniaczo wręcz podobne do nagrywanych przez Sparkle — zastanawiałam się wciąż i wciąż, dlaczego nie mogę być tak olśniewająca. Wtedy nie wiedziałam, że próbowałam funkcjonować w szponach obsesji piękna. Nieświadoma tego była także Sparkle, bo niesiona niepokojem, związanym z przemijaniem kariery, zdecydowała się na przyjęcie tytułowej Substancji. Tym krokiem powołała do istnienia swoją dublerkę Sue i rozpoczęła grę, w której złamanie zasad oczywiście nastąpiło. Jego cena była bardzo wysoka.
Obsesja piękna pod lupą
Coralie Fargeat w swoim filmie nie była delikatna. Zdecydowała, że ma być tak obrzydliwie, jak paskudnie biznes medialny odnosi się do kobiet. Pojawiła się więc cukierkowa Sue, której prezentacja przyprawiała o mdłości. Podobnie zresztą jak teledysk do utworu Satisfaction Benny’ego Benassiego, który szybko skojarzył mi się z klipami z udziałem dublerki Sparkle. Były też ujęcia na części ciała perfekcyjnej wersji postaci Moore, które przywiodły mi na myśl z kolei film Brainwashed: seks, kamera, władza Niny Menkes. Przekaz tego dokumentu był prosty — pokazując kobietę fragmentarycznie, odbieramy jej człowieczeństwo.
Odniosłam wrażenie, że reżyserka Substancji skorzystała z tych tropów świadomie, chcąc przygotować widza na dalszy popis okrutnego uprzedmiotowienia. Dla mnie osiągnął on nieprzyjemny poziom w scenie, gdy Elisabeth Sparkle próbowała uszykować się na kolację. To był nie tylko fantastyczny pokaz aktorskiej wirtuozerii Demi Moore, ale też esencja obsesji piękna — jej bohaterka odsuwała się, bo nie wierzyła, że bez olśniewającego wyglądu cokolwiek znaczy. W tym momencie filmu pomyślałam „wow, jak dobrze, że mam to za sobą” i zaraz też załapałam, że jest spore prawdopodobieństwo, iż stanowię mniejszość. Gorzka refleksja o samotności kobiet uwikłanych w gorączkowe dbanie o wygląd właśnie wtedy zasiała się w mojej głowie. A podczas seansu przyszło mi jeszcze pomieścić w niej więcej nieciekawych kawałków.
Substancja albo festiwal obrzydliwości wszelakich
Emocjonalna warstwa Substancji okraszona została szczodrze przygnębiającym festiwalem izolacji u Sparkle i bolesnym zachłyśnięciem blichtrem u Sue. Obie panie walczyły o przetrwanie w świecie, w którym się znalazły, a ja walczyłam o oddech i utrzymanie ostatniego posiłku w żołądku. Było przy tym trochę śmiechu, ale też zjeżył mi się włos na głowie, gdy usłyszałam, że „piękna dziewczyna ma się uśmiechać”. Kto czytał Mężczyźni objaśniają mi świat Rebeki Solnit, ten pewnie podobnie jak ja doznał wtedy deja vu, bo pokazana rybim okiem scena była cudownym przykładem mansplainingu.
Co jeszcze? Obrzydziłam sobie tym seansem frytki chyba na zawsze. Czy ja się na to wszystko, co zobaczyłam, pisałam? Hmm…niekoniecznie. Niemniej mam nauczkę, że przekroczenia bywają bolesne. Na szczęście moja lekcja nie była tak dotkliwa, jak ta, którą odebrała bohaterka filmu Substancja. Samotna też raczej nie jestem. Choć czasem wydaje mi się, że jest wręcz przeciwnie. Czy dla zobaczenia tego obrazu warto było zarwać noc na Nowych Horyzontach? Nadal nie wiem.