Są rzeczy smutne, których dotyka już jedynie kurz. Leżą, bo może się przydadzą. Bo czekają aż, w bliżej niekreślonym kiedyś i być może, się nimi zaopiekujemy.
Takich rzeczy dużo miała, pardon ma, moja babcia. Pamiętam do dziś te porządki, które robiłam po tym jak się wyprowadziłam. Przyjechałam wyrzucać, a słyszałam tylko w różnych formach wypowiadane zdanie: „To ci się kiedyś przyda”. I choć byłam w swoich decyzjach utwierdzona, trudno było mi postawić na swoim.
Nie przyda się. Idzie do kosza.
To była moja decyzja. Skoro radziłam sobie z tymi tylko rzeczami, które zabrałam przy wyprowadzce – a nawet spośród nich udało mi się wyłonić całkiem sporą grupę przedmiotów zbędnych – wyrok jaki zapadł w sprawie dobytku pozostałego w domu rodzinnym nie mógł być inny. Zbędne rzeczy muszą nas opuszczać i zazwyczaj ich miejscem przeznaczenia jest śmietnik. No chyba, że rzeczywiście są w dobrym stanie, a my znamy kogoś komu dana rzecz posłuży i szybko mu ją przekażemy. W przeciwnym wypadku, nie wyrzucając przydasiów ryzykujemy, że z czasem liczebność tej populacja będzie rosła. A wraz z tym wzrostem nasza przestrzeń życiowa zacznie się kurczyć.
Mniej więcej pod koniec ubiegłego roku stwierdziłam, że znów nastał ten moment, w którym powinnam zweryfikować czy na moich półkach nie zagościły rzeczy smutne. Takie, o których istnieniu już dawno zapomniałam i teraz jedynie zbierają kurz. I tak podchodziłam do tematu trochę jak pies do jeża wykręcając się głównie brakiem czasu. Aż wreszcie w lutym przyszła okazja by wyprowadzić z mojego kwadratu nieco kultury. Dobra znajoma pomagała w zbiórce książek i innych kulturalnych dóbr dla jednej z lokalnych bibliotek. W domu miałam już naprawdę mało książek w wersji papierowej oraz trochę muzyki i filmów na płytach. Mimo wszystko udało się zredukować te zasoby.
Część z nich co prawda jeszcze czeka na moje decyzje, niemniej liczba półkowych towarzyszy życia stale maleje. A ja z radością przypatruję się nowo pozyskanej wolnej przestrzeni dla której przeznaczenie jest jedno – ma pozostać wolna. Moim celem jest pozbyć się zbędnego balastu, którego istnienie jeszcze podskórnie wyczuwam w swoim otoczeniu. Oraz zabrać się za pozbywanie się balastu w sferze niematerialnej.
Nie cieszy. Nie robię tego.
Od jakiegoś czasu, oprócz przeładowania mojego otoczenia, dostrzegam bardzo wyraźnie jeszcze jedną smutną rzecz: nadal sporo pracy mnie czeka by wdrożyć minimalizm w sferze duchowo-psychicznej. Co dokładnie mam na myśli? Przede wszystkim jeszcze dokładniejszą selekcję odbieranych przeze mnie komunikatów. I mieści się tu nie zarówno detoks informacyjny polegający na świadomym korzystaniu z sieci czy selekcja blogów, która niedawno u mnie nastąpiła (i tak jak się spodziewałam nie bardzo mi ich brakuje) jak i przyglądanie się wszystkim swoim emocjom i decyzjom. Zastanawiając się bowiem nad ostatnimi, takimi niezwiązanymi z zakupami, doszłam do wniosku, że pytanie „dlaczego” pojawia się zdecydowanie zbyt rzadko. Nadal zbyt często chciałabym zrobić zbyt wiele. Za często zamiast zatrzymać się i pomyśleć, po prostu decyduję się by wycisnąć z siebie jeszcze jeszcze więcej.
A zatem skoro pytanie o motywację jest kluczowe – i pojawia się zawsze przy podejmowaniu decyzji zakupowych – będę teraz pracować by pojawiało się absolutnie zawsze. Jeszcze niedawno myślałam, że dokładnie wiem czego chcę i byłam przekonana, że równie dobrze opanowałam sposoby by to osiągnąć. Teraz widzę wyraźnie, że tylko tak mi się wydawało. Rzeczy smutne znaleźć można nie tylko w obrębie dobytku materialnego. I owszem mogę niechęć do działań zrzucać na karb nadmiaru obowiązków w pracy czy w domu. Ale stawiam dolary przeciwko orzechom, że winą za ten stan obarczyć jednak powinnam zbyt optymistyczne i ambitne podejście do celów.
Trudno jest bowiem z radością i pełnym zaangażowaniem rzucać się w wir pracy, jeśli za każdym razem po takim wysiłku jesteśmy z siebie niezadowoleni. Jeżeli będziemy sobie ciągle powtarzać, że stać nas na więcej – a to co się wydarzyło to jedynie żałosne próby realizacji zadania, które przed sobą postawiliśmy – to daleko nie zabrniemy. Doprowadzi nas to jedynie do pogłębiającej się frustracji. Co więcej opinia na własny temat jaką sobie wtedy wystawimy będzie, mówiąc eufemistycznie, niepochlebna. Been there, done that – jak to mówią. I cytując inną moją dobra znajomą zakończę tę część słowami „2/10, nie polecam”.
Rzeczy smutne zostawiam za sobą
Ja wiem, że nie jest to proste. Odmówić sobie, odpuścić, przyjąć, że tak na 90% to jest bardzo dobrze. Ale do cholery jasnej – i mówię to teraz także do siebie – tak trzeba. Nie ma opcji, by udało nam się wszystko, zawsze i wszędzie. Jest cały szereg rzeczy na które nie mamy wpływu. I zapewne jeszcze dłuższy takich, gdzie mimo iż damy z siebie wszystko, to nie wyjdzie. I jedynym sposobem na to by takie rzeczy smutne – takie nie zrealizowane według pierwotnego, tj. idealnego, planu – przetrwać, jest wrzucić na luz. Każdą sytuacje da się odkręcić, rozwiązać na swoją korzyść czy zakończyć w jakikolwiek sposób, ale z twarzą. Każdą. Mówię to, mimo iż wiem że zaraz nawet we mnie samej pojawi się sprzeciw. A może właśnie dlatego.
Dotrze może do mnie w końcu, że nie da się kontrolować absolutnie wszystkiego. Że próbując osiągnąć ten niedościgniony ideał mogę jedynie stracić. Spokój, nerwy, czas poświęcony na naprawianie już działających rzeczy. Bilans wyjdzie zawsze co najmniej na zero.
Po co więc się spinać?
Zdjęcie od Visualhunt.