Na start docieram o czasie, ale raczej na styk. W kolejce do toalety jestem nerwowa. Czuję presję bojąc się jednocześnie spóźnienia na start. W drodze jeszcze znajomego Piotra spotykamy, a on życzy mi powodzenia i punktuje główne trudności na trasie. Belwederska pod górę miała być najtrudniejsza, ale miała też być już na 15 kilometrze. To nie ona miała zniszczyć mi ten maraton, ale o tym jeszcze nie wiedziałam.
Zaczęłam o 9:16. Szczęśliwie na zegarek przy scenie zerknęłam, bo mój Garmin i tym razem postanowił się zawiesić. O tym, że nie liczy mi kilometrów zorientowałam się po jakichś dziesięciu minutach biegu. Zdziwiła mnie cisza, która okazała się być informacją, że zdana jestem na szacowanie czasu per kilometr na oko. Zatrzymać się by to naprawić nie śmiałam. No trudno, rejestrów tempa nie będzie. Żegnaj dźwiękowy znaczniku postępu. Skoro już zostałam namówiona by w trasę ruszyć bez wody na plecach, zawierzając tym samym swoje bezpieczeństwo punktom nawadniania, to i z tym urozmaiceniem sobie poradzę. Żele miałam, woda być miała, czas zegarek pokazywał. Ruszyłam.
Początek maratonu był gładki
Miałam przetrenowane: żel co 5 kilometrów i wszystko będzie w porządku. Na treningach sprawdziłam odstępy dawkowania i buty, węgli w ostatnich dniach napakowałam pod kurek a poziom wyspania był tego dnia bardziej niż ok. Wiedziałam, że bardziej gotowa już nie będę. Pozostało tylko zrealizować ten szalony plan. Na początku czułam nawet pewien luz, choć jednocześnie byłam skoncentrowana na tym, by nie pobiec zbyt szybko. Było bardzo w porządku. Mosty, lekkie podbiegi, potem na 8 kilometrze ZOO z gepardem czujnie na biegaczy patrzącym i płochymi sarnami. Do tego świeciło słońce i było ciepło choć wiał lekki wiatr. No po prostu poezja.
Pierwsze przebiegnięcie po Moście Świętokrzyskim było orzeźwiające. To tam obserwowałam gawrona walczącego z wiatrem. Wiało tak mocno, że biedny momentami zawisał w powietrzu nie mogąc lecieć do przodu. To był mój 10 kilometr, miałam jeszcze dużo sił, by walczyć z dystansem a nawet i z wiatrem, choć ten mi jakoś specjalnie nie przeszkadzał. Słońce dalej dodawało energii. Mogłam się tylko uśmiechnąć i lecieć dalej.
Radości nie ma końca
Biegłam nadal, aż dotarłam na 14 kilometr, gdzie w sercu Parku Łazienkowskiego – mojego miejsca treningów – czekał mnie mocny doping od Fundacji Rak’n Roll, dla której podjęłam to wyzwanie jakim był maraton. Siła tego dopingu była tak ogromna, że uśmiechnięta ruszyłam dalej ku wspomnianej już Belwederskiej. Choć do pokonania łatwa nie była, uległa. Powiedziałabym nawet, że weszła relatywnie gładko, ale może to przez piękne widoki na Alejach Ujazdowskich, które zrekompensowały ten wysiłek. Jakkolwiek bym tego nie oceniała, do tej pory duma mnie rozpiera i cieszę się, że tyle podbiegów na Agrykoli wykonałam w ramach przygotowań do maratonu.
Kolejne wspomnienie z pierwszej połowy biegu to kilometr chyba 17. Właśnie przebiegłam Rondo de Gaulla – było na tyle luźno, że sama – i ruszyłam na, mimo poranka pełen turystów, Nowy Świat. Tuż przed przecięciem ze Świętokrzyską wyszła mi na spotkanie mała dziewczynka w różowej kurteczce. Trzymała coś w dłoniach i nieśmiało zbliżała się do mnie. Nie wiedziałam co to było dopóki nie przegryzłam. Smaku tych Skittles już nie pamiętam. Pamiętam za to ten moment, kiedy krzyknęłam „Dzięki” i poleciałam dalej z bananem na twarzy ku Krakowskiemu Przedmieściu, na którym spodziewałam się fatalnej nawierzchni. Taka też była, ale uśmiechy przechodniów dodawały sił.
Przy Placu Krasińskich, na mniej więcej półmaratońskim już kilometrażu, czekała mnie kolejna niespodzianka. Mały chłopiec – miał nie więcej niż metr wzrostu – wyciągał rączkę z kubeczkiem pełnym wody. Odebrałam go i mieszając w ustach z wodą żel pobiegłam dalej. To była dopiero połowa dystansu, ale już coraz bliżej było do odliczania z górki. Kolejne kilometry upływały mi w rytmie spoglądania pod nogi na linie dzielące pasy ulic. Regularność ich pojawiania się pomagała w zachowaniu spokoju. A może bardziej pomagała wejść w niebezpieczny trans? Nie wiedziałam – biegłam dalej. Na 26 kilometrze minął mnie Piotr na desce. Pamiętam tylko ten moment, gdy krzyczałam do niego, że zostało mi jakieś 17 kilosów. Jeszcze wtedy czułam, że udźwignę całość.
Pierwsze oznaki problemów
Kolejne kilka kilometrów było trudne. Jeden mocny podbieg zabija mniej skutecznie niż kilka mniejszych na wiaduktach. Na 30 kilometr dotarłam nieco zmachana. A potem się wkurzyłam, bo organizatorzy już niemal zawinęli strefę nawadniania. Nerwowo biegłam z żelem w ustach wypatrując ludzi z kubeczkami, bo Ci z bananami nie mieli mi nic do zaoferowania. W końcu już pogodzona z tym, że będę wołać o wodę do cały czas śledzącego mnie w trasie Piotra, dostrzegłam chłopaka, na oko dwunastoletniego, z resztką wody w butelce. Problem rozwiązany. Wyciągnęłam ręce jak po wybawienie. Widać to pewnie było na mojej twarzy, bo butelkę oddał najszybciej jak mógł.
Ruszyłam dalej pod Cytadelę Warszawską. Pod miejsce mojego symbolicznego przejścia w etap umierania na trasie. Za pierwszym razem ten podbiegł wszedł lekko. Drugie podejście było zdecydowanie cięższe i to, że się tam wtedy wtoczyłam na górę to niemal cud. „Dałam radę. Przebiegnę ten maraton do końca.„, powtarzałam sobie w głowie i truchtałam dalej. Minęłam 33 kilometr, kibicował mi PAH a za mną były, zaobserwowane już na pierwszej pętli w tej okolicy, teksty Deloitte. Wśród nich ten, który mnie najbardziej rozśmieszył “Mogliście wybrać szachy”. Wybrałam maraton. Trzy słowa a tyle zabawy. Jeszcze było dobrze, jeszcze panowałam nad sytuacją.
Zatrzymałam się na chwilę do toalety. Nogi w czasie tego postoju pode mną się nieco ugięły. To nie był ból, ale na Małysza się nie udało. Odcięło mi moc na chwilę. Lekki zawrót głowy chyba też był, choć to raczej nie była ta sławna ściana. Wyszłam. Potruchtałam prawie do 35 kilometra. Po drodze minęłam szaleńca, który browarem gasił swoje pragnienie na trasie. Inny świr groził mu palcem, ale finalnie Policja, którą wyprzedził chwilę później, z trasy go nie zdjęła. Ja przeszłam do marszu.
Przegrałam czy nie przegrałam?
Maszerowałam niemal już do samego końca i czułam się fatalnie. “Miałam przebiec całość, a to się nie udało. Do dupy taki start”. Tak wtedy myślałam i gdyby nie Piotr, który, jadąc obok mnie na desce, przekonywał, że zdążę do mety dojść, to zeszłabym chyba z trasy. Żałuję tylko, że mnie nie zmotywował do truchtania. Kolana miałam wtedy miękkie, ale może gdybym spróbowała… Możliwe, że ruszyłabym dalej i miała większe zadowolenie z pokonania tego biegu na mecie. Możliwe też, że jednak bym na twarz na ten rozgrzany jednak dość mocno asfalt upadła.
Powoli do mnie docierało, że przegrałam z tym dystansem jednocześnie nie przegrywając. Maszerowałam na tyle żwawo, na ile mogłam, serwując sobie nadal żel i wodę. Dopingi motywowały by stawiać kolejne bolesne kroki. Chyba na 38 kilometrze spotkałam babkę, która ukończyła bieg i mówiła, że na końcu mają piwo. Szłam dalej, nadal rozgoryczona porażką, choć przez chwilę jakby mniej. Za piwem to jednak tęskniłam.
Na ostatnie metry zostałam zmobilizowana by biec. “Przecież jak przebiegniesz metę to nadal maraton będzie zaliczony, prawda?” mówił Piotr. Skołowana wbiegłam wprost w ramiona radosnych przedstawicielek Rak’n’Roll. Obiecałam im 42,195 km i spotkaliśmy się na mecie. Wtedy jeszcze do mnie nie docierało co zrobiłam. potem się dowiedziałam, że mimo marszu zmieściłam się limicie i nawet było to poniżej 6 godzin. Uśmiechałam się do zdjęć, ale byłam rozczarowana. Miękkie kolana to słaba wymówka. Nie pomogła racjonalizacja, że niewielu dotarło tak daleko jak ja.
Po ukończeniu biegu poszłam na masaż i jedzonko. Powoli czułam, że będę umierać po tym, co zrobiłam. Tym razem fizycznie. Zaskakująco, poza bólem małego palca, który później okazał się być jednym wielkim pęcherzem, bezpośrednio po biegu było bardzo dobrze. Nawet miałam siłę na mały spacer po zjedzeniu burgera i wypiciu pierwszego od niemal dwóch miesięcy piwa. Moje ciało czuło się zdecydowanie lepiej niż miała się moja głowa. W głowie byłam przegrana i mogłam już więcej nie biegać.
Maraton a rzeczywistość pobiegowa
Przyszedł kolejny tydzień, a wraz z nim śledzący moje poczynania znajomi, którzy pytali jak mi poszło. Pytali, bo nigdzie nie napisałam. Tu po raz pierwszy dzielę się tym, czego doświadczyłam na trasie. Wcześniej tego nie zrobiłam, bo było mi wstyd, że nie dałam rady przebiec całego dystansu. Czułam, że ten kto maszeruje i staje na trasie to nie jest prawdziwy biegacz. Kogo ja próbuję oszukać? Ten maraton się nie udał.
Odbiór mojego wyczynu przez otoczenie był zupełnie inny niż mój. Znajomi docenili gest, docenili wysiłek, docenili zajawkę i mój upór w jej realizacji. Wszyscy poza mną byli pod wrażeniem. Znów sama siebie najbrutalniej oceniłam. Od biegu minęły trzy tygodnie i to był czas, w którym podejmowałam trudną decyzję. Spróbuję raz jeszcze. Wiem, że to zrobię, bo w swoich oczach nadal maraton mam przed sobą.
Nie wcześniej jednak niż za dwa lata. Muszę się wzmocnić na dystansie 21 kilometrów i 97 metrów. Co najmniej pięć razy. W przyszłym roku chcę sięgnąć po Koronę Półmaratonów Polskich. Trzymajcie kciuki by mi się powiodło.
Bieganie uzależnia, ale jest to najpiękniejsze uzależnienie w moim życiu. Będę te biegi ćpać tak długo jak dam radę.