Czas potrafi zastanowić. W końcu umówiliśmy się, by go odmierzać, a jednocześnie wciąż nie umiemy tego robić. Mówimy, że marnujemy i z trudem przeznaczamy go na rzeczy naprawdę ważne, aż w końcu te nieistotne stają się kluczowe. Istny paradoks.
Czas utknął w moich myślach po tym, jak wydarzyły się u mnie dwie rzeczy — niefortunnie postawiony na krzywym fragmencie chodnika krok oraz wyzwanie muzyczne na Instagramie (relacje zapisałam na swoim profilu). Te dwie na pozór niezwiązane ze sobą „aktywności” łączy właśnie ten piękny zasób, którego wciąż nam brakuje. Jak i dlaczego zostały ze mną na dłużej? Zaraz wyjaśnię.
Paradoks czasu
Dzisiejszej refleksji nie byłoby, gdyby nie muzyka. Poświęcam jej sporo czasu — chodzę na koncerty, słucham w każdej wolnej chwili, tańczę. Mogłabym wiele wspomnień z nią związanych przywołać (choćby to, które spisałam już jakiś czas temu). To właśnie droga na koncert, pokonywana w pośpiechu, zaowocowała przerwą w ćwiczeniu baletu. Jeden niewłaściwy krok wystarczył, by wywołać ból w kostce. Na szczęście tylko tyle i już wróciłam do ruchu. Ostatnio nawet się nim zaskoczyłam. Ale po kolei.
Miesiąc zależnie od perspektywy, jaką przyjąć, to mało albo dużo czasu. Nie tak dawno 4 tygodnie spędziłam na codziennym wrzucaniu na Instastories planszy z utworem w ramach muzycznego wyzwania. Zebrałam aż 30 utworów i przypomniałam sobie jak łatwe — i chyba nawet w pewien sposób niebezpieczne — bywa utknięcie w bańkach kreowanych przez serwisy streamingowe. To osobny temat i może kiedyś, go poruszę.
Teraz chcę tylko wspomnieć, że ten niewielki, codzienny wysiłek — w zasadzie zabawa — pozwolił mi stworzyć bardzo ciekawą, sentymentalną playlistę, do której będę wracać. Potwierdziłam też przypadkiem działanie metody małych kroków, o której słyszał chyba każdy, kto kiedykolwiek chciał w swoim życiu coś zmienić. Niezliczoną liczbę razy już wkurzałam się na siebie, iż nie udaje mi się działać powoli i systematycznie, bez oczekiwania od siebie spektakularnych efektów. A teraz sytuacja się odwróciła. Na szczęście, obyło się bez tragedii. Na czas z pomocą przybył balet.
Przeceniamy czas i nie doceniamy go
Tańczę od 2016 roku. Za mną już ponad 7 lat mniej lub bardziej regularnych spotkań z tą trudną i wymagającą sztuką. Nadal uwielbiam zmaganie z prawami fizyki i własnymi ograniczeniami. Ciągle jednak zdarza mi się zapomnieć, jaką drogę w tym czasie przebyłam. Wspaniałym przykładem jest lekcja techniki point, na którą wybrałam się po — jednak krótkiej chyba i zaraz powiem dlaczego — przerwie.
Towarzyszyły mi obawy, oczywiście. Ku mojemu zaskoczeniu jednak nie sparaliżowały mnie. Co więcej, w niektórych momentach szło mi bardzo dobrze. Sama oczywiście tego nie widziałam, bo perfekcji w ruchach nie było. Zarejestrowałam niedociągnięcia, słabość wynikającą ze złamania rutyny. Zupełnie jakby pominięcie kilku treningów odbierało dotychczas zdobyte umiejętności. To myśl, która często do mnie wraca, nie tylko przy okazji ćwiczenia baletu. Jednak i tym razem ją odsunęłam. Pojawiła się przestrzeń na coś innego.
Gdy rozmawiałam z jedną z koleżanek, krótka wymiana przyniosła refleksję, że w ostatnich miesiącach nastąpiła spora zmiana w moim tańcu. Niezauważalnie dla siebie samej, z tygodnia na tydzień, nabrałam pewności w tańcu bez pomocy drążka. Skupiona na tym jednym elemencie, który wciąż nie wychodzi, przeoczyłam znacznie większy progres. Czas poświęcony na ćwiczenia sprawił, że dość jednak gładko po 4 tygodniach do zajęć wróciłam. Także chyba jestem systematyczna i umiem wdrożyć nawyk. Mimo iż byłam przekonana, że jest dokładnie na odwrót.
Lata lecą, a my wciąż tacy sami
Sytuacja z sali tanecznej pokazuje też jasno, że nadal, choć zmieniam coś powoli, wymagam od siebie tempa sprintera. Smutna konstatacja przypominała mi jeszcze jedną rozmowę o czasie, jaką kiedyś odbyłam z moją przyjaciółką. Podniosłam wtedy temat, że wciąż jesteśmy młode, a mnie przeraża, że przede mną mniej więcej pół wieku życia, jeśli nic tego nie zakłóci. Trudno mi wciąż objąć myślą taki okres i pamiętam, że powiedziałam wtedy, że to tak dużo, iż nie mam pomysłu co z tym zrobić. Wiadomo, że planować można, a mimo to nie mamy gwarancji, że cokolwiek z tego się wydarzy. Pokazała to dobitnie pandemia.
Odpowiedź na moje wątpliwości i pewność, z jaką moja przyjaciółka powiedziała, że ten czas to jest tak mało, by wszystkiego spróbować, by się zrealizować… Skłamałabym, gdybym powiedziała, że mnie nie zaskoczyła. To był mocny wstrząs. Równie silny, jak usłyszenie od terapeuty, że spędzam życie niczym kierowca jadący na ręcznym — wciąż nakładając na siebie ograniczenia. O ironio, wiedzę o tej tendencji miałam już parę lat temu po zrobieniu testu u uczelnianego coacha kariery. Musiałam, jak widać, się z nią ułożyć. Pytanie, czy nie mogło to pójść sprawniej. A może znowu próbuję coś przyspieszyć?
Czas nie jest dychotomiczny
Wydawać by się mogło, że współcześnie czas można tylko marnować i wykorzystywać produktywnie. Dychotomia ta jest jednak pozorna. Jeśli bowiem będziemy czerpać satysfakcję z działań uznawanych za nierozwojowe, nagle zdaniem sporej grupy wartość czasu na nie poświęconego wzrośnie. Trudno też zaprzeczyć, że niektóre czynności, choć uznawane za ważne — np. praca zawodowa i zarabianie pieniędzy — stać się mogą mniej istotne w obliczu poświęceń, jakich potencjalnie będą wymagać (np. rozłąki z rodziną czy zmniejszenia zaangażowania w hobby).
Z innej jeszcze strony patrząc, wiemy, że czas i tak upłynie, niezależnie od tego, do jakiej kategorii go zakwalifikujemy. Po co zatem zadawać sobie taki trud w obliczu faktu starzenia się i nieuchronności śmierci? Choć pytanie to podkreśla bezsens takiej akcji, ludzie, mierząc się z upływem czasu, zaczynają się spieszyć, by jednak tej wartości mu nadać.
A pośpiech, co już starałam się pokazać na przykładach wcześniej, wcale nie służy. Dużo częściej oddala nas od pożądanych efektów. Gdybym bowiem od razu chciała tańczyć w pointach, pewnie szybko nabawiłabym się kontuzji. Myśląc z kolei o playliście, z dużym prawdopodobieństwem nie znalazłabym w swoim kalendarzu dość czasu — a może nawet i siły — by w jednej sesji pracy wyselekcjonować takie piosenki, które będą mi pasowały. Pewnie nawet tworzenie takiego zbioru uznałabym za marnowanie czasu (!).
Nie czas na wyścig
Porzucenie nieustannego zabiegania i chęci osiągania tego, co „trzeba zrobić przed trzydziestką” — co według większości jest wyznacznikiem sukcesu — wcale nie jest proste. Z pewnością jednak przysłuży nam się bardziej niż chroniczna frustracja wynikająca z niespełniania wyśrubowanych standardów. I tak zazwyczaj nie są „nasze”, a unikniemy przykrych konsekwencji zdrowotnych.
Tak naprawdę tylko podchodząc do problemu odwrotnie, czyli spokojnie ruszając do przodu z naszymi działaniami, dojdziemy tam, gdzie chcemy. Oczywiście, stojące na drodze poczucie nieskończoności czasu dostępnego do wykonania zadania będzie nam przeszkadzało. Musimy nim dobrze zarządzać. Jednak ustalenie terminu oddania pracy z samą sobą w zupełności wystarczy. Będąc równie pilnym, co przy wykonywaniu obowiązków, na które umówiliśmy się z innymi, zakończymy działanie z sukcesem.
Być może zorientujemy się nie raz i nie dwa, że gros wysiłku przypadnie na ostatnie godziny, a czasem wręcz minuty, przed wyznaczoną datą. Ale pojawi się też satysfakcja. Ruszyliśmy z miejsca, a jednocześnie świat się nie zawalił. I o to właśnie chodzi. Nie ma magii, która pozwoli nam wyciskać czas wciąż bardziej i bardziej. Trzeba brutalnie odcinać to, co zbędne, a do tego, co dla nas istotne nawet drobnymi krokami się zbliżać. Tylko tyle i aż tyle.
Zdjęcie ilustrujące wpis znalazłam w serwisie Unsplash i wykonał je Aron Visuals
Czas upływa jak szalony… Dlatego trzeba się skupić na byciu szczęśliwym tu o teraz 🙂