Ostatnie miesiące do najłatwiejszych nie należały. Zdecydowanie potrzebowałam odpocząć od codzienności. Ponieważ rok temu wrażenia z Woodstocku były bardzo pozytywne nie spodziewałam się, że tegoroczna edycja będzie w stanie to przebić. A jednak.
Druga wizyta na Najpiękniejszym Festiwalu Świata jeszcze na kilka dni przed zapowiadała się bardzo spokojnie. A potem sprawy przyspieszyły dość znacznie.
Przed wyruszeniem w drogę należy zebrać drużynę
Najlepiej w myśl zasady „Im nas więcej, tym weselej”. Niewiele brakowało by ta zasada nie zadziałała. Był bowiem moment, gdy całą moją ekipę stanowić miały jedynie dwie osoby. Do tego miały jechać beze mnie by zająć miejsce na namiot. Powiedzieć, że ta sytuacja była niewygodna to mało. Szczęście mi jednak sprzyjało. Okazało się, że jednak będzie nas więcej a ostatecznie naszą małą wioskę tworzyło jakieś 15 osób. I było naprawdę wesoło. Tym razem więc nie tylko line up decydował o tym, co w danej chwili robiłam. Ale zacznijmy od muzyki.
Muzyka łagodzi obyczaje?
To ona towarzyszy nam w każdej niemal ważnej chwili. Ta, której wysłuchałam na żywo pomogła mi przede wszystkim pozbyć się zbędnych napięć i przywrócić dobrą energię.
Dzień #1
Na pierwszy ogień poszło Łąki Łan, które otwierało Dużą Scenę. Mimo zmęczenia nocną podróżą i wczesnej pory koncertu widowisko było niesamowite a ja wyskakałam się równo. Potem była szybka wizyta regeneracyjna w obozie, koncert Kyle Gass Band i kąpiel w grzybku na orzeźwienie przed Trivium. Zmęczyłam się na tym koncercie solidnie i dość mocno poobijałam w rytm moich ulubionych nutek. Tak dobrego koncertu nie zaliczyłam chyba od czasu Impact Festu w Warszawie, kiedy w deszczową pogodę po sobie grali Behemoth, Slayer i Rammstein. Na bisie poleciało In Waves a emocje sięgnęły zenitu. Wtedy też zmęczenie dało o sobie znać na tyle mocno, że postanowiłam zakończyć swoją woodstockową zabawę pod sceną na ten dzień. Już totalnie odstresowana i pozytywnie nastawiona.
Dzień #2
Poranek drugiego dnia przyniósł „rozczarowanie” brakiem śladów wcześniejszego koncertu. Popołudnie dorzuciło dobrą zabawę na Orange Goblin. Potem był koncert Hey, którego nie mogłam sobie odmówić. Kasię Nosowską kocham miłością nieskończoną za wszystkie dźwięki, które komponuje (a miłość ta trwa co najmniej od jej koncertu solowego w Stodole w listopadzie 2013 roku), więc mogłam się tylko dobrze bawić. Szkoda, że przyjemność z tej zabawy ograniczały barierki. Szczęście, że mimo to koncert przebiegał bez większych problemów. Zamknął go utwór Moja i Twoja nadzieja, który w kontekście ostatnich wydarzeń wokół tegorocznej edycji Przystanku Woodstock wg mnie nabrał całkiem nowego wydźwięku.
Po Hey nadszedł czas na punkt kulminacyjny tego wieczoru, czyli koncert Amon Amarth. Powiedzieć mogę tylko jedno – to była prawdziwa miazga. Co i rusz mierzyłam siłę swoich łokci w pogo, którego skala przerosła moje oczekiwania. To już nie było skakanie pod sceną – to była walka o przetrwanie. Wszechobecne motywy związane z kulturą Wikingów i efekty pirotechniczne dodawały jej iście skandynawskiego klimatu, dzięki któremu każdy mógł poczuć się jak prawdziwy obrońca Asgaardu. Niezapomniane przeżycie. Obiecałam sobie częściej odwiedzać koncerty z takim uderzeniem.
Dzień #3
Woodstock zaskakuje nawet, gdy już wiesz czego możesz się spodziewać. Nie inaczej było 3 dnia, kiedy najważniejszym wydarzeniem dla mnie był koncert Domowych Melodii. Choć zespół znałam jedynie z kliku utworów, ich występ odebrałam bardzo pozytywnie. Było i wesoło – jak podczas wykonania Techno czy Kołtuna– i melancholijnie – to choćby podczas Tu i teraz. Zapadli mi mocno w pamięć a syndrom pokoncertowy trzyma nadal. Spędzenie z nimi tej godziny na Woodstocku było bardzo dobrą decyzją. I idealnym wstępem do pięknego zakończenia, które nastąpiło nieco później. Musiało niestety nastąpić.
To, co dobre się kończy?
Było pięknie. Był relaks, mnóstwo dobrej muzyki i rozmowy. Te do późna i te po prostu długie. Takie, w których czuje się, że druga strona dokładnie Cię rozumie. Nie twierdzę bynajmniej, że takie rozmowy możliwe są tylko na Przystanku Woodstock. Mogą być jednak jak się okazuje ważnym jego elementem. Tym razem to właśnie one zdominowały przerwy w atrakcjach. Być może powinnam żałować odpuszczonych warsztatów czy rozmów na ASP, na które nie dotarłam. Nie mam na to jednak miejsca, bo i bez nich Woodstock był dla mnie miejscem swoistej duchowej przemiany. Dawno już nie wrzuciłam tak mocno na luz i nie czułam się tak dobrze ze sobą. Ten czas uświadomił mi jak mocno na co dzień wypieram ze swojej świadomości stres, który mnie dotyka i jak wiele ograniczeń na siebie w związku z nim nakładam. To cholernie cenna lekcja, której długo nie zapomnę.
Decyzje podwyższonego ryzyka
Zapomnieć wszystko i zacząć od nowa? Tak się chyba nie da. Woodstock za bardzo wchodzi w krew. Dlatego na przekór tym, którzy go negują, postaram się te emocje i otwartość zachować na co dzień. Jeżeli Woodstock to impreza podwyższonego ryzyka to jedynie w zakresie poczucia się prawdziwie wolnym człowiekiem. A tego nie można się kurwa bać.