Zaczyna się niewinnie. Ot postanawiasz coś w swojej codzienności zmienić, powiedzmy że chcesz codziennie rano ćwiczyć przez kwadrans. I przez kilka pierwszych dni Ci się nawet udaje. Nadchodzi jednak taki poranek, gdy zaspany zrywasz się z łóżka za późno by odbyć rytuał. Kolejnego dnia jest jeszcze gorzej. Zaczynasz walczyć o to, co sobie obiecałeś.
Lepiej jest wygrać
Zdecydowanie bardziej sprzyjająca jest ta sytuacja, w której mimo trudu i ogólnej niechęci do czegokolwiek, podnosisz jednak swoje cztery litery i robisz to, co zamierzałeś. Jest cholernie trudno, ale przynajmniej na koniec nie ma wyrzutów sumienia, zaniedbań o które można się obwiniać. Zdecydowanie dla mnie są to najprzyjemniejsze momenty na drodze do celu. Sprawiają mi nawet radość większą niż te, w których podjecie wysiłku przychodzi mi bez większego problemu. Tak upłynęła mi większość ostatnich dni. Nieustanne zadowolenie, że przezwyciężam kolejnego potężnego niechcieja. Po Woodstocku byłam zarówno zadowolona jak i nieco wytrącona z równowagi. Wyjątkowo mocno odczuwałam brak chęci do podejmowania jakiejkolwiek aktywności. Dobiły mnie wnioski ze zrobionego przy okazji urodzin podsumowania i świadomość, że cele na ten rok trochę się przykurzyły. Zmęczenie dołączyło swoją cegiełkę do całej tej układanki dając jednocześnie wygodne wytłumaczenie czemu nie działam. Z perspektywy czasu widzę, że był to moment przełomowy. Dzięki temu spowolnieniu udało mi się znaleźć chwilę, by wykonać solidny rachunek sumienia z tego, co jeszcze chciałabym zobaczyć jako zrealizowane. Na sam szczyt listy trafiły tematy, które od dawna powinnam podjąć.
Mam tę moc
Moment składania sobie postanowień jest w pewien sposób magiczny. Oto bowiem wyobrażamy sobie siebie po przemianie. Nowego, lepszego, takiego, któremu wielu rzeczy można pozazdrościć. I o ile w samej chęci zmiany nie ma nic złego, o tyle sposób jej wprowadzania jest kluczowy. Zbyt napięty plan w końcu się posypie. Sytuacja robi się jednak bardziej skomplikowana, gdy mimo tej wiedzy i rozsądku w układaniu listy zadań czegoś nie uda się zrealizować. Konsekwencje mogą być bardzo bolesne. W moim przypadku trochę tak było. Proste wyzwanie – pisać podsumowania miesiąca – nie zostało dotrzymane. Wraz z nim nie zrealizowana została bardzo ważna sprawa – nie przypominałam sobie jak wiele rzeczy idzie w dobrym kierunku i nie uświadamiałam jak mocno zapycham swój terminarz. Bez przypomnienia, co już było biegłam nerwowo, zamiast spokojnie zmierzać po, to co chciałam osiągnąć. Szybciej, więcej, zanim dotrze do mnie, że tak dłużej się nie da. Nie tędy droga.
Czas naprawiać świat
No dobra, nie wszystko od razu. Najpierw ten swój, wewnętrzny. Potem zabiorę się za resztę ;) Podjęcie kroków naprawczych zaczęłam dopiero po tym jak ciało powiedziało dość. Grunt, że choć tyle. W momencie, gdy w tydzień po Woodstocku po raz pierwszy od czasu studiów zdarzyła mi się sytuacja, w której po zakończeniu zajęć obowiązkowych wracałam do domu i jedyną myślą było to by spać, odpoczywać. I tym razem zadziałał znany schemat – nie można odpocząć. Nie bez zrealizowanego planu. Przynajmniej sumienie nie pozwala. Piekielny głosik z tyłu głowy cały czas nadaje nie dając spokoju. Oparłam się jego presji raz, by potem musieć odeprzeć dwa razy mocniejszy atak. Permanentna wojna pochłaniała mnie wbrew mnie, ale dalej będę walczyc o chwilę spokoju w zagonionym świecie.