Jeden, dwa…ewentualnie siedem! To znane powiedzenie pasować może do opisu beztroskiej zabawy na imprezie albo do opisu uzależnienia od kina. Dziś będzie trochę o obu, bo opowiem o dwóch warszawskich festiwalach, których czas zbiegł się niedawno w kalendarzu.
Październik mija mi w zawrotnym tempie. Oprócz ogarniania nowego mieszkania staram się również utrzymać dotychczasowy poziom korzystania z rozrywek i zachować dotychczasową liczbę treningów w tygodniu. Efekt jest taki, że znalazłam czas na dwie wizyty na Warszawskim Festiwalu Filmowym i uczestniczyłam we wszystkich dniach Warszawskiego Festiwalu Piwa. O tym jak wyglądał okres trwania tych wydarzeń opowiadam po kolejnym weekendzie nie bez powodu. Był to na tyle mocno wyczerpujący czas, że potrzebowałam chwili oddechu. Co absolutnie nie oznacza, że żałuję. O nie.
Filmy ponad wszystko
Po tym jak rok temu po raz pierwszy, dzięki zdobytej z redakcji Polibuda.info akredytacji, uczestniczyłam w Warszawskim Festiwalu Filmowym, wiedziałam, że w tym roku nie może mnie tam zabraknąć. Spodobał mi się klimat takiego wydarzenia i bogactwo repertuaru dzięki któremu każdy mógł znaleźć coś w swoim guście. W tym roku udało mi się zapoznać się z niewielkim wycinkiem programu, ale mimo to było świetnie. Oto co obejrzałam.
Księżycowe kundle
Opowieść rozpoczyna się na Szetlandach w momencie, gdy Thor i Michael – dwaj „bracia”, których łący jedynie związek ich rodziców – na skutek zbiegu okoliczności postanawiają wyruszyć razem do Glasgow. Po drodze poznają Caitlin, irlandkę która marzy karierze muzycznej. Wspólna podróż pozwala całej trójce dowiedzieć się czegoś nowego o sobie. Dawno już nie trafiłam na film tak „lekki” w odbiorze a przy okazji poruszający ważne kwestie. W Księżycowych kundlach bowiem oprócz opowiedzenia historii dwóch w zasadzie obcych sobie ludzi, których rodzice postanowili iść razem przez życie, reżyser stawia przed nami pytania dotyczące tożsamości młodych ludzi, definicji rodziny czy kształtowania celu życiowego. To, co mnie w tym filmie szczególnie ujęło to brak sztampowych rozwiązań fabularnych i bardzo dobra gra aktorska odtwórców głównych ról. Świadomość, że był to debiut na dużym ekranie zarówno dla nich jak i dla reżysera dodatkowo podnosi zadowolenie z projekcji. Przystępna forma filmu i nierzadko zabawne zbiegi okoliczności to wyraźne walory irlandzko-brytyjskiej produkcji. Choć nie jest to może film godzien Oscara, to ogląda się go bardzo przyjemnie. Jeżeli tęsknicie za klimatem beztroskich podróży lub chcecie raz jeszcze zobaczyć jak to jest rzucić wszystko i ruszyć za głosem serca to ten film jest zdecydowanie dla Was.
Ach ten krótki metraż
Krótkometrażówki, a zwłaszcza animacje, polubiłam w momencie, gdy odkryłam twórczość reżyserów Semafora i krótkie metraże Juliusza Antonisza z Jak działa jamniczek na czele. Przy okazji ostatniego rozdania Oscarów miałam okazję przekonać się również do formy prezentowania kilku animacji w bloku podczas jednego seansu kinowego. Między innymi dzięki tym pozytywnym doświadczeniom zdecydowałam się obejrzeć jedno z czterech zaplanowanych w programie Warszawskiego Festiwalu Filmowego zestawienie filmów krótkometrażowych. W wybranym przeze mnie bloku znalazło się pięć tytułów: Baraż, Czasoprzestrzenny tunel pani Nebile, W trawie, Rozmówki o ptaszkach i pszczółkach i Wyspa Wiewiórek.
Najbardziej ze wszystkich do gustu przypadły mi Rozmówki, które stanowiły bardzo celny komentarz na temat stanu prowadzenia edukacji seksualnej. Zabawna w swojej formie animacja stopniowo obnażała braki jakie dorośli mają w przekazywaniu elementarnej wiedzy z tego zakresu i świetnie punktowała słabość działań podejmowanych by poprawić ten stan rzeczy. Równie ciekawa dla mnie była Wyspa Wiewiórek, prezentująca nie tyle historię konfliktu między dwoma rasami tytułowych zwierząt co współczesny problem z akceptowaniem inności i dialogiem między ludźmi o odmiennych poglądach czy wyglądzie.
Pozostałe trzy filmy również na swój sposób się wyróżniały. Baraż – opowiadający historię byłego piłkarza – bardzo trafnie kreślił obraz polskiej małomiasteczkowej rzeczywistości i odsłaniał problem przekazywania wartości młodym ludziom. W trawie swoją formą, a zwłaszcza absurdalnym zakończeniem, ukazywało konsekwencje życia w odosobnieniu oraz metody bezlitośnie obnażało nieudolność dochodzenia służb mundurowych do prawdy. Czasoprzestrzenny tunel pani Nebile natomiast pokazywał do czego prowadzić może rutyna i jak różne mogą być sposoby radzenia sobie z nią. Każdy z tych filmów był różny od pozostałych.
Każdy też zostawił po sobie ślad w pamięci widza (a przynajmniej mojej). Zdecydowanie warto było je zobaczyć i po raz kolejny pokazać sobie, że wychodzenie poza ulubiony gatunek – czyli to, co bezpieczne – się opłaca.
Weekend testowania
Mówi się, że osoby które piją alkohol dla smaku mają problem. Osobiście uważam, że tak długo jak ma się nad czymś kontrolę o problemie nie może być mowy. Tak więc znając swoje zamiłowanie do eksperymentów smakowych i piwa craftowego, którym czasem chwalę się na swoim Instagramie, zaplanowałam trzy dni przygody z nowościami. A w ręce, czy też może bardziej w kubki smakowe, wpadło mi kilka naprawdę ciekawych kombinacji chmielowych.
Zaczęło się od niezłego kwasu
Ale bynajmniej nie było to złe otwarcie, bo rzecz jasna na myśli tu mam styl Sour, do którego od jakiegoś czasu mam wielką słabość. Gdy zobaczyliśmy z moim towarzyszem Johnego i Johna, czyli propozycję od znanego nam dobrze Ale Browaru, długo się nie zastanawialiśmy. I o ile mój wybór padł na tę klasyczną wersję bez owocowych dodatków, to wiśniowa opcja też była całkiem niezła. to piwo stanowiło orzeźwiający początek wieczoru, który kontynuowaliśmy przechodząc dalej do smakowych Gose. Skusiliśmy się na Krakena w wersji porzeczkowej od browaru Setka i Gose z kiwi i limonką od Piwnego Podziemia. W pierwszym posmak porzeczek przyjemnie przełamywał charakterystyczny smak piwa gose. W drugim niestety przytłaczał owoce znalazły się na czele. Nie o kosztowanie piwa smakowego mi tym razem chodziło.
Buszujący w pszenicy
Pierwszego wieczoru nie miałam ochoty na piwa ciężkie i wysoko goryczkowe. Skierowałam się więc po nieznanego mi jeszcze pszeniczniaka od browaru Perun. Jare gody przypadły mi do gustu – delikatny i aromatyczny hefeweizen był tym czego potrzebowałam by zakończyć czwartek na Festiwalu. Nie był to jednak koniec przygody z pszenicą podczas Festiwalu. Piątkowy wieczór rozpoczęłam bowiem od konsumpcji Koguto – witbiera z subtelnym posmakiem truskawek. Wypić coś takiego, gdy za oknem ulewa i ziąb to jak przywołać na chwilę słoneczne letnie popołudnia. To świeże i rześkie piwo było dobrym początkiem, po którym ruszyliśmy spróbować nowości od Pinty. Wymrażany koźlak i porter z syropem klonowym były ciekawe acz pozycje te raczej nie trafią na listę moich ulubionych. Przeciwnie zaś sytuacja miała się w przypadku piwa Magic Dragon od Pracownia Piwa, po którą ruszyłam zaraz po degustacji nietypowych pint. Odkryłam go na zeszłorocznym Festiwalu, ale i tym razem nie mogłam się oprzeć. Kosztowałam go zarówno w piątek jak i w sobotę i ogromnie żałowałam że nie mieli go w wersji butelkowanej. Choć może to i dobrze bo poszłabym z torbami pewnie wykupując cały zapas.
Z pola na Maryensztadt
Drugiego dnia po krótkiej rozgrzewce z pszenicą i testowaniu intrygujących kompozycji postanowiłam uderzyć w cięższe klimaty. Wspaniale wpisał się w to Russian Imperial Stout od browaru Maryensztadt, czyli Raissa Espresso. A ciekawy był o tyle, że klasyczny ciężki smak RISa przełamany został – jak po nazwie się pewnie domyślacie – smakiem mocnego espresso. Jak za słodkimi posmakami w piwie nie przepadam, tak to połączenie mnie urzekło. Zwłaszcza, że spowodowało iż mimo wysokiej zawartości alkoholu piwo było bardzo pijalne. Zostając w podobnych klimatach skusiłam się jeszcze na Hadesa od browaru Olimp. O ile jednak bardzo cenię ich, zwłaszcza za Panakeję, to tym razem nie trafiłam. Ten RIS nie tylko przytłoczył mnie swą mocą – tu było aż 11,1% alkoholu – ale też kompletnie skonsternował mieszanką smaków i aromatów. W piwie obecne były bowiem nie tylko przeróżne papryczki, ale też palone słody i kruszone ziarna kakaowca. Dla mnie tego wszystkiego było niestety za dużo. Niemniej wiem, że gdybym nie spróbowała, to bym żałowała.
But the winner is…Yggdrasil
Na koniec opowiem o piwie, które w moim festiwalowym rankingu fajności tym razem wygrało. Yggdrasil browaru Waszczukowe, bo o nim mowa, to piwo w stylu Malt Ol, tradycjami sięgające obszarów Norwegii. Z tym stylem muszę przyznać spotkałam się po raz pierwszy. Ale jak tylko zobaczyłam nazwę i dowiedziałam się że przy produkcji dodaje się jałowca, to wiedziałam że muszę spróbować. I dobrze zrobiłam, bo to piwo to prawdziwa ziołowa torpeda. Wybitnie mam słabość do takich kompozycji. Dla mnie Yggdrasil jest po prostu niezwykły. A browarowi Waszczukowe będę się id tej pory uważniej przyglądać.
Jak zawsze ciekawie
Tak było na Festiwalu Piwa. Długo bym mogła jeszcze wymieniać piwa, których spróbowałam. Było ich niemało gdyż standardem takich eventów jest sięganie po małe objętość złotego trunku. Wybrałam więc tutaj tylko te, które szczególnie zapadły mi w pamięć. Jeżeli jeszcze będziecie chcieli poczytać o nowościach w mojej craftowej degustacji, dajcie znać w komentarzach. Obecnie odpoczywam po tej fieście, ale z pewnością po coś jeszcze w tym roku sięgnę ;)
Jeżeli zaś chodzi o kino to skromny udział w festiwalu na pewno zrekompensuję sobie nadrabianiem premier, zwłaszcza tych w kinach studyjnych. Przecież w długie jesienne wieczory nie trzeba zamykać się w czterech ścianach z książką. Choć oczywiście można.