emiliamaciejewska.pl

Brutalista i Emilia Perez a oscary
Film

Oscary 2025: Brutalista i Emilia Pérez mnie zmęczyły

Brutalista i Emilia Pérez to filmy, o których od ogłoszenia nominacji do Oscarów jest bardzo głośno. Choć żaden z nich nie miał jeszcze oficjalnej polskiej premiery, w kinach pojawia się coraz więcej seansów. Ciekawość, co też takiego mają w sobie, że otrzymały tak dużo nominacji, jest zrozumiała. Sama skusiłam się na ich obejrzenie i muszę powiedzieć, że nie wiem.

To chyba pierwszy raz od bardzo dawna, gdy filmy z największą liczbą nominacji do Oscarów mnie nie zachwyciły. Nie sądzę, abym postawiła im poprzeczkę zbyt wysoko. W końcu Akademia Filmowa powinna wybierać filmy wybitne, prawda? Niestety Brutalista i Emilia Pérez moim zdaniem na takie miano nie zasługują i postaram się uzasadnić dlaczego.

Brutalista to nie mój film

W swojej recenzji Brutalisty Jakub Popielecki z Filmwebu napisał, że reżyser filmu — Brady Corbet – „chce, żeby widz przed nim klęknął”. Dodał, że widza przekornego może to zirytować. Bardzo łagodnie to ujął, bo ja po seansie byłam wściekła. Nie ma dla mnie bowiem nic gorszego niż artysta, który próbuje mieć zbyt duży wpływ na mój odbiór jego dzieła. Tymczasem Brutalista to aż 3,5 godziny opowiadania mi co mam myśleć i czuć. Tym czymś jest podziw dla geniuszu — tak reżysera, jak bohatera filmu, László Totha (Adrien Brody).

Żydowski architekt portretowany jest jako człowiek wybitny, a jego projekty przedstawiane jako tak znakomite, że ich wyjątkowość zostaje w pamięci na długo. Spodziewam się, że właśnie ta monumentalność — podobna rozmachowi brutalistycznej architektury — tak urzekła decydentów instytucji. Film ma szansę na aż 10 statuetek, a według mnie ani jednej otrzymać nie powinien. Ktoś może mi zarzucić, że się nie znam. Rozumiem to. Kieruję się tym jakie uczucia wywołał we mnie obraz.

Dlaczego Brutalista mi się nie podobał?

Brutalista miał szansę być ciekawy. Historie pod szyldem american dream zwykle wciągają widza i zostają z nim na dłużej. Też je lubię, bo skłamałabym, gdybym powiedziała, że nie marzy mi się spektakularny sukces — taki, jaki pisany jest Tothowi (ale uczę się bycia zwykłą, bo to daje więcej pokoju). Niestety, choć sama tworzę, trudno było mi utożsamić się z bohaterem filmu Corbeta, a tym samym kibicować mu w drodze po zawodowe spełnienie. Opowieść, którą snuje reżyser Brutalisty nieco więc mnie nużyła. A to tylko początek moich zarzutów.

Ach ten metraż

W dobrym odbiorze nie pomagał metraż. Brutalista mógłby być krótszy i sam reżyser zdaje się być tego świadom, bo mniej więcej w połowie filmu zaplanował przerwę. Czy chciał w ten sposób pokazać, że jego dzieło ma taką samą rangę co balet czy opera? W mojej głowie taka myśl się pojawiła i trudno mi było się jej stamtąd pozbyć. Podobnie zresztą jak tej, że o sile autora i jego warsztacie świadczy umiejętność usuwania z historii mało istotnych elementów bez większego żalu. Brady Corbet się na to niestety nie zdecydował. Podzielił za to film na części, nadając mu strukturę podobną tej występującej w dziełach scenicznych czy powieściach — mamy uwerturę, rozdziały i epilog.

Wykorzystanie rozdziałów trochę ułatwia odnalezienie się w historii Laszlo Totha, ale nie maskuje wrażenia, że Brutalista pełen jest scen, które nie posuwają akcji do przodu. Przedłużone ujęcia podróży, przeestetyzowane zbliżenia erotyczne czy przywodzące na myśl slideshow z wakacji zdjęcia natury to tylko kilka przykładów, które na szybko mogę przywołać. W takie „smaczki” obfitowała zwłaszcza pierwsza część Brutalisty. Ogromnie mi to przeszkadzało. Pełne zachwiań prowadzenie kamery i momentami mało ostre zdjęcia — których obecność chyba nawet rozumiem — sprawiły z kolei, że poczułam się źle fizycznie i z ulgą powitałam przerwę w projekcji.

Nie ma to jak nie trzymać tempa

Druga część filmu Brady’ego Corbeta z kolei mnie zirytowała. Akcja co prawda nabrała nieco tempa, lecz tym razem montaż sprawił, że zgubiłam się totalnie w tym, ile czasu upłynęło między kolejnymi scenami. Ten „efekt” najbardziej przeszkadzał mi w końcówce filmu. Trudno było mi pozbyć się wrażenia, że reżyser gdzieś się spieszy. Gdy już dotarł do ostatnich scen — czyli epilogu — załamałam ręce. Dla mnie historia kończyłaby się lepiej, gdyby go po prostu nie było. Uważam, że jest on umieszczony w filmie na siłę — by jeszcze bardziej zdzielić nas w twarz przesłaniem, że oto mamy do czynienia z prawdziwym geniuszem.

Brutalista zawiódł mnie też pod kątem gry aktorskiej. W zasadzie wszyscy aktorzy postawili na przerysowaną i ocierającą się o pretensjonalność prezentację swoich postaci. To jeszcze mogłabym jednak wybaczyć. Znacznie większym „grzechem” jest niewykorzystanie potencjału bohaterów (np. do opowiedzenia czym jest brutalizm. C’mon po seansie nie mam poczucia, że to wiem). Niektóre postaci zostały przedstawione niektórych tak powierzchownie, że aż boli. Po filmie, który trwa ponad 3 godziny, oczekuję zgłębienia ich charakteru. Zwłaszcza wtedy, gdy mają wpływ na rozwój protagonisty.

Kolejną rzeczą, która według mnie nie zagrała, jest muzyka. Może się czepiam, ale anglojęzyczne piosenki na włoskiej imprezie? Serio? Pozostałe utwory — a przede wszystkim te towarzyszące zdjęciom natury — moim zdaniem też niezbyt pasowały. Rozumiem, że miały pokazać wielkość i znów skłonić do poczucia, że mamy do czynienia z czymś, co przerasta nasze pojmowanie. Ale ja tego nie kupuję. Mówiłam już — nie lubię, gdy nie mam przestrzeni na własną refleksję.

Czy Brutalista ma pozytywne aspekty?

Jakkolwiek Brutalista stworzony został z wielu ciężkostrawnych elementów, nie można mu odmówić kilku przebłysków na polu interpretacji. Obraz zwraca uwagę widza na problem
nadużywania władzy, istniejące w imigrantach zagubienie i poczucie wyobcowania czy wyzwania, jakie stają na drodze kochających się ludzi podczas rozłąki. Nie sposób też przeoczyć wątku relacji artysta-dzieło i związanej z nim obsesji, która nigdy nie kończy się dobrze. Czy to na tyle istotne tematy, by poświęcać im aż 10 lat życia i proponować widzom 3,5-godzinny film, panie Corbet? Moim zdaniem niekoniecznie i chciałabym odzyskać czas spędzony w kinie czas. Podobnie „potraktowała” mnie niestety Emilia Pérez.

Emilia Pérez aka tego musicalu wybitnie nie lubię

Muszę wam coś wyznać. Do niedawna myślałam, że nie lubię musicali. Zdanie zmieniłam jakiś czas temu, lecz niestety nie za sprawą filmu Jacquesa Audiarda, a bardziej przez Wicked (z 10 nominacjami od Akademii) i klasyki takie jak Top Hat czy Upiór w Operze. Nie byłabym jednak do końca szczera, gdybym nie wspomniała, że Emilia Pérez zaciekawiła mnie pomysłem na fabułę. Obraz opowiada o mało zamożnej prawniczce Ricie, która pomaga bossowi kartelu narkotykowego przejść korektę płci. Prawda, że intrygujące?
Tak pomyślałam i poszłam do kina.

Emilia Pérez też mnie nie przekonała

Z sensu musicalu Audiarda wyszłam więcej niż rozczarowana. Pomysł, by wspomnianą wcześniej historię opowiedzieć poprzez śpiew, moim zdaniem nie sprawdził się. Mówię nie tylko o stronie muzycznej — której ocena to jednak rzecz gustu — ale przede wszystkim o stereotypowym przedstawieniu Meksyku i jego mieszkańców oraz społeczności LGBTQ+. Te kontrowersje moim zdaniem mocno kładą się cieniem na całej produkcji. Wydaje się to jednak nie przeszkadzać osobom przyznającym nominacje. Choć sama jestem zwolenniczką oddzielania współczesnych wydarzeń od sztuki, na błędne portretowanie ludzi mam jednak uczulenie. Wolałabym więc, by francuski reżyser skupiał się bardziej na opowiadaniu o tym, na czym się zna. Albo przynajmniej skonsultował swoje pomysły z bardziej skrupulatnymi ekspertami, którzy sprawnie wychwycą nieprawidłowości i pomogą w pracy nad dobrym scenariuszem.

Pomijając już oburzenie dotyczące przekłamań, w filmie wieje nudą. I nie jest to tylko moja opinia. Gdyby odjąć musicalową otoczkę, opowieść o Emilii Pérez byłaby miałka. Jedyną jasną gwiazdą tego dzieła jest Zoe Saldaña. Gra przekonująco, a wykonana w jednej z pierwszych scen piosenka przyprawiła mnie o ciarki. Poza nią drażniło mnie chyba wszystko, a najbardziej świadomość, że intencją autorów było opowiedzenie nam o odrodzeniu złego człowieka w skórze nieskazitelnej i wyczulonej na potrzeby innych jednostki. Kompletnie to do mnie nie trafiło.

Ogromnie żałuję, że Brutalistę i Emilię Pérez łączy fakt, iż w ogóle mi się nie spodobały. W obu przypadkach miałam nadzieję, że podzielę zachwyty krytyków i będę się świetnie bawić. Liczyłam też, że obrazy te przyniosą mi nowe refleksje. Niestety muszę się obejść smakiem. Pozostaje mi trzymać kciuki za innych twórców. Substancja bardzo mi się podobała, Konklawe i Wicked także. Oscary dla Dziewczyny z igłą (aż szkoda, że pominięto w nominacjach Vic Carmen Sonne oraz Tryne Dyrholm, bo są w tym filmie wybitne) czy Prawdziwego bólu też byłyby miłym akcentem. Oby Akademia z początkiem marca miło mnie zaskoczyła.

Zdjęcie ilustrujące wpis wykonane zostało przez RDNE Stock project, a pobrałam je z serwisu Pexels.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *