Festiwale filmowe szturmem wdarły się do mojego życia i rozsiadły się w nim równie wygodnie, jak ja podczas kolejnych seansów. Ostatnio przytrafił mi się taki, który zapamiętam na bardzo długo. Mowa o Timeless Film Festival.
Festiwali filmowych doświadczyłam już z różnych perspektyw. Znam zarówno sytuację, gdy jako widzka, wpadam na film, bo akurat ma czas po pracy, jak i taką, gdy specjalnie jadę do innego miasta, by móc zamknąć się w sali kinowej na dłużej. Brałam też udział w festiwalu online, oglądając najciekawsze moim zdaniem tytuły na skromnego rozmiaru ekranach. Byłam też „służbowo”, czyli jako akredytowany dziennikarz (portalu studenckiego, który już nie istnieje, ale zawsze!). Do tej listy dopisuję właśnie spojrzenie wolontariackie.
Festiwale filmowe bywają różne
Święta kina słyną z pokazywania świeżynek. Udział w limitowanych, właściwie przedpremierowych seansach, jest niewątpliwie przywilejem. W końcu ogląda się coś, na co inni jeszcze długo poczekają. Tak przynajmniej było się choćby po ostatnim American Film Festival, kiedy ze zdumieniem obserwowałam, jak wiele tytułów pojawia się w kinie dopiero na początku obecnego roku.
Czy mi taka sytuacja odpowiada? Kiedyś mnie to nawet ekscytowało, ale teraz już niekoniecznie. Ot, czasem pojawia się wymuszona przerwa w chodzeniu do kina, wynikającą z faktu, że „wszystko już widziałam” (a rzadko oglądam coś ponownie w kinie, dotychczas chyba tylko Nomadland mnie tak uwiódł). Trochę mnie ona uwiera — bo podobnie jak Kasia Czajka-Kominiarczuk wolę oglądać filmy na dużym ekranie — ale da się znieść ten dyskomfort.
Niektórych filmów w kinie jednak zobaczyć się nie da. Festiwale filmowe dotychczas wcale nie pomagały na tym polu. Timeless Film Festival miał to zmienić. Wieść o nowym wydarzeniu skupionym na klasyce kina, była dla mnie więcej niż interesująca. Zawsze chciałam nadrobić klasykę, więc wiedziałam, że coś z programu wybiorę. Nie przypuszczałam jednak, że oprócz kinowej przygody czeka na mnie jeszcze oglądanie festiwalu od środka.
Wolontariat na festiwalu filmowym przełomem?
Gdy zgłaszałam się na wolontariat, miałam w głowie jedną myśl: w końcu wyjdę do ludzi. Oczywiście, ekscytowała mnie wizja oglądania filmów, ale dużo bardziej doskwierała mi samotność. Pandemia i wymuszona przez nią praca zdalna, mówiąc najogólniej, niezbyt mi posłużyły. Z końcem roku jeszcze zasiliłam grono bezrobotnych. Czasem zatem dysponowałam, ale osób, z którymi mogłabym go spędzać, było jak na lekarstwo…
Dni płynęły a ja, zamiast rozglądać się po rynku w poszukiwaniu nowych wyzwań, walczyłam z natrętnymi myślami. Wątpiłam wtedy chyba we wszystko, w co mogłam i ostatnią rzeczą, na którą miałam ochotę, był intensywny kontakt z ludźmi. Bałam się innych, podejmowania działania, a momentami nawet siebie. Jednocześnie potrzebowałam zrobić coś, co pokaże mi, że na zewnątrz czeka na mnie jeszcze cokolwiek dobrego. Informacja o możliwości uczestnictwa w wolontariacie trafiła do mnie zatem w doskonałym momencie. Wypełniłam ankietę.
Praca wolontariusza moimi oczami
Potwierdzenie dalszej chęci udziału w wolontariacie łatwe nie było i zrobiłam to dopiero ostatnich minutach przed deadlinem. Momentów, gdy uważałam to za błąd, też było kilka. Tydzień spędzony na obsłudze widzów przybywających na seanse do Kina Atlantic nie był jednak aż tak stresujący. Pierwszego dnia rzeczywiście byłam spięta i nie bardzo wiedziałam, co ze sobą zrobić przed rozpoczęciem zmiany. Drugiego z kolei zupełnie nieświadomie próbowałam oddzielić się od grupy. Szczęśliwie zostało to zduszone w zarodku. A że nie przeze mnie, to efekt był trwalszy.
Każdy kolejny dzień festiwalu przynosił już coraz więcej swobody. Przypomniałam sobie, że nie tylko umiem, ale i lubię gadać ze sceny. Zrozumiałam też, że nikt nie wymaga ode mnie perfekcji, a czasem nawet mogę coś zrobić wolniej i nikt nie zginie. Myślę też, że przeszłam dość srogi trening cierpliwości, bo minuta na festiwalu miewa różną długość zależnie od tego, czy czeka się na ostatnich widzów, czy ma się przygotować salę na kolejny pokaz po przedłużającym się spotkaniu z reżyserem.
Spektrum emocji było naprawdę bogate, a dostarczały mi ich zarówno praca, jak i obejrzane filmy. W kinie spędzałam niemal całe dnie, a w domu starałam się wyciszyć i odpocząć. Średnio mi to w sumie wychodziło, bo miałam w sobie tak dużo pozytywnej energii, że niemal codziennie, nocą już, tańczyłam do ulubionej muzyki i spacerowałam. Dawno już nie czułam się częścią grupy tak mocno. Rekord obejrzanych filmów nie ma przy tym już znaczenia (jak coś to było ich 20, licząc krótkie metraże osobno ;).
Czy pokochałam festiwale filmowe jeszcze bardziej?
Nie sądziłam, że będzie to w ogóle możliwe, ale tak. Mam wrażenie, że jestem w miejscu, w którym nie ma już powrotu do bycia anonimową widzką i przemykania cichaczem na seans. Mam nowe znajomości i sporą szansę, że tam, gdzie się udam, zobaczę twarze, które zapamiętałam podczas Timeless.
Obiecałam ekipie, że zobaczymy się w lipcu we Wrocławiu na Nowych Horyzontach. Słów na wiatr nie rzucam i mam już bilet na Amadeusza w Hali Stulecia (na warszawską odsłonę koncerto-filmu się niestety nie załapałam — tak już jest, gdy podjęcie decyzji trwa zbyt długo). Jestem naprawdę ciekawa, co ten czas przyniesie. To uczucie jest cholernie miłe.
Zdjęcie ilustrujące wpis wykonał Marcin Oliva Soto