Grzesznicy znaleźli się na moim filmowym radarze przypadkiem. Ot, kilka osób w moim otoczeniu oceniło film na tyle wysoko, że przyciągnęło to moją uwagę. I dobrze, bo najnowszy film Ryana Cooglera wart jest poświęconego mu czasu.
Na seans Grzeszników wybrałam się z czystą głową — nie widziałam zwiastunów, nie czytałam nic poza krótkim opisem na Filmwebie. Dałam się jednak porwać tej historii od pierwszej minuty. Nie było trudno, bo uwielbiam, gdy film jest jedną wielką zagadką do rozwikłania. Taką kartą właśnie zagrał Ryan Coogler. Wrzucił nas w środek wydarzeń i po prostu opowiadał. Z wyczuciem, bez pośpiechu, nie marnując ani jednej ekranowej minuty.
Kim są Grzesznicy?
Grzesznicy w otwarciu serwują nam prawdziwą bombę. Oto młody Sam (Miles Caton) wkracza do kościoła, trzymając w ręku to, co zostało z gitary. Jego twarz jest poraniona i pokryta krwią. Widzimy, że przeżył coś bardzo niepokojącego. Czy kogoś zabił? A może uciekał, by ocalić swoje życie? Tego dowiemy się oczywiście później, ale już w tym momencie Coogler zręcznie chwyta naszą uwagę. Nie puści jej aż do końca seansu.
Nim jednak dowiemy się, co właściwie zdarzyło się w niewielkim mieście w delcie Missisipi, w niespiesznej okołogodzinnej ekspozycji reżyser Czarnej Pantery przedstawi nam kuzynów Sama — Stucka i Smoke’a (Michael B. Jordan w podwójnej roli) i zasygnalizuje kilka tematów, które będzie chciał w swoim — z pozoru rozrywkowym — filmie poruszyć. Grzesznicy przez dość długi czas grać będą do bramki filmu obyczajowego, dotykając przede wszystkim problemu rasizmu i niewolniczej pracy. Sam, Delta Slim (Delroy Lindo) czy Cornbread (Omar Benson Miller) „posłużą” reżyserowi do podania nam informacji niezbędnych do wskazania, że jesteśmy w Ameryce, w której wciąż obowiązują prawa Jima Crowa. Postaci Mary (Hailee Steinfeld) i Annie (Wunmi Mosaku) z kolei „obnażą” słabe punkty bliźniaków — trudności w budowaniu bliskich relacji i bolesne straty. Zobaczymy zatem pola bawełny i tabliczki „Tylko dla białych”, codzienny trud pracy, porzucone kobiety i ograniczenia nakładane na czarnoskórych przez białych.
W kontraście niejako pojawi się muzyka. Stuck i Smoke niczym Frodo i Gandalf zbiorą uzdolnionych kompanów w jednym miejscu. Kluczowy okaże się pokazany nam na początku Sam, który wbrew ostrzeżeniom ojca-pastora podąży za swoim talentem i będzie śpiewał bluesa. Jego głos nie raz podczas tego seansu przyprawi nas o ciarki na plecach. Uwierzymy Cooglerowi, że rozbrzmiewające w nowootwartym lokalu bliźniaków dźwięki są w stanie sprowadzić zło. Blues będzie jak death metal — niebezpieczny i przeznaczony dla potępionych. A potem czeka nas gatunkowa wywrotka.
Co jeśli to nie Grzesznicy grzeszą?
Jeżeli w połowie seansu wydaje się, że historia zmierza do szczęśliwego zakończenia, to wiadomo, że coś się jeszcze zadzieje. Parafrazując znane słowa z kazania pewnego polskiego księdza, otworzę opowieść o fabularnym twiście w Grzesznikach. Oto bowiem, gdy oderwani od trosk bohaterowie w pewien sposób wyzwalają się z okowów swojej codzienności, nadchodzą oni. Oni, czyli biali. Wyglądają niewinnie i chcą dołączyć do zabawy, przygrywając na folkową modłę. Scena, w której usłyszymy kultowe Rocky Road to Dublin, zapadnie mi w pamięć na długo. Głównie dlatego, że ogląda się ją, wiedząc już, co czeka bohaterów. Nieprzypadkowo moim zdaniem Coogler wybrał wampiry na czarne charaktery tej opowieści. Krwiopijcami można przecież nazwać ludzi, którzy dorabiają się na pracy innych. Czy nie tak właśnie wyglądała rzeczywistość czarnoskórych w latach 30. minionego stulecia?
To mrugnięcie okiem do widza karze mi zatrzymać się i zastanowić raz jeszcze kim są tytułowi Grzesznicy. Reżyser sugerował chwilę wcześniej, że zatracenie w muzyce prowadzi do zguby. A co jeśli to chciwość białych będzie wystarczającym powodem do wskazania ich jako tych godnych potępienia? Niech to pytanie wybrzmi, a ja opowiem, co oprócz świetnie napisanej historii moim zdaniem sprawia, że seans Grzeszników uznać należy za wyjątkowo udany.
Dlaczego warto zobaczyć Grzeszników?
Połączenie dramatu, filmu muzycznego i horroru to pomysł, który niekoniecznie musiał wypalić. Cooglerowi jednak wyszło to znakomicie. Przeszło dwugodzinne widowisko, które dostaliśmy, nie nudzi i nie wprawia w zakłopotanie. Wręcz przeciwnie — wciąga w wir wydarzeń i z każdą minutą nabiera coraz więcej pędu. Duża w tym zasługa znakomitej ścieżki dźwiękowej stworzonej przez Ludwiga Göranssona. Grzeszników trudno nazwać co prawda musicalem, ale niektóre z utworów z powodzeniem mogłyby, by trafić do tego typu filmu. Jeśli chodzi o śpiew to na szczególną uwagę poza Samem — i zjawiskowym głosem Cantona — zasługuje też wykonane przez Jayme Lawson Pale, pale Moon czy wspomniane już wcześniej Rocky Road to Dublin, w którym udziela się Jack O’Connell — odtwórca roli „głównego wampira”, Remmicka.
Strona wizualna filmu także mnie zachwyciła. Nie ma w Grzesznikach niedopracowanych efektów specjalnych, którymi — nomen omen — grzeszą inne produkcje grozy. Są za to nasycone kolorem, przemyślane kadry okraszone odrobiną sepii. Mnie prędko skojarzyły się one z rasowymi westernami. Grzesznicy nie opowiadają o rewolwerowcach wprost, ale wrażenia, że Stuck i Smoke trochę nimi są, nie da się ukryć. To oni, niczym szeryfowie, pragną sprawiedliwości. O sprawiedliwości też jest moim zdaniem film Cooglera. Zgrabnie bardzo zostało to „przemycone” w obrazie, którego druga część mocno romansuje z kinem rozrywkowym. Podoba mi się ta hybryda gatunkowa. Po cichu proszę wszechświat o więcej, a Wam polecam przejść się do kina, póki jeszcze Grzesznicy są w repertuarze.
Innym, obejrzanym przeze mnie nie tak dawno po raz drugi, horrorem, któremu poświeciłam trochę miejsca na blogu, jest Substancja. Film z Demi Moore również zachwycił mnie wykonaniem i bogatym zbiorem przemyśleń.
Zdjęcie ilustrujące wpis pochodzi od ANTONI SHKRABA production, a pobrałam je z serwisu Pexels.