Prawdziwy ból nie jest filmem o bólu. A przynajmniej nie tylko. Choć cierpienie wybija się na pierwszy plan, pod spodem dostrzec można znacznie więcej. Drugi film Jessego Eisenberga zaprasza nas nie tylko w podróż śladami zagłady, ale też do zerknięcia w głąb siebie. Dla mnie ta wycieczka była bardzo pouczająca.
Prawdziwy ból, choć dotyka tematu Holocaustu, nie jest filmem smutnym. Przed seansem obawiałam się, że zrobienie dobrego komediodramatu z zagładą w tle może Eisenbergowi nie wyjść. Prędko jednak okazało się, że moje obawy były nieuzasadnione. Obrany przez niego sposób opowiadania historii poprzez zderzanie przeciwieństw był wyjątkowo trafny.
Prawdziwy ból budowany jest na kontraście
Kuzyni Kaplan spotykają się po latach, by razem ruszyć w podróż do Polski i lepiej poznać historię swojej rodziny. Są niczym dzień i noc. David (Jesse Eisenberg) wydaje się poukładany — ma żonę, dziecko i pracę w korporacji. Benji (Kieran Culkin) jest lekkoduchem, któremu raczej nie w głowie planowanie. Ze zderzenia tych dwóch przeciwieństw musi wyjść coś ciekawego. Czy jednak wspólna wycieczka doprowadzi do ponownego nawiązania głębszej relacji między kuzynami?
Od początku można mieć wątpliwość. Buddy movie Eisenberga otwiera spotkanie na lotnisku. Jest pełne niezręczności i niezrozumienia i jeszcze bardziej podkreśla różnice między bohaterami. Dalej wynikające z odmiennego spojrzenia na świat tarcia pomiędzy Benjim a Davidem staną się tylko wyraźniejsze. Obserwować je będziemy już w zasadzie do końca filmu. Będziemy się też śmiać szczerze rozbawieni — choćby wtedy, gdy kuzyni porozmawiają o stopach — by potem nerwowo pod nosem zachichotać, śledząc dialog prowadzony nad talerzem żurku. Być może przejdzie nam przez głowę myśl, że Eisenbergowi zabraknie w końcu buskerskiej precyzji i spadnie z linki, którą metaforycznie nad Lublinem — i Warszawą, Krasnymstawem oraz Kraśnikiem — sam rozwiesił.
Kolejny kontrast dostrzegalny w Prawdziwym bólu — i podkreślany również przez Benjiego m.in. w scenie z pociągu — to pocztówkowość odwiedzanej Polski i świadomość, że przed laty kraj ten był sceną dla pogromu Żydów. Sami bohaterowie mają żydowskie korzenie, co w pewien sposób pogłębia absurd sytuacji. Osobiście czułam dyskomfort, patrząc na wymuskane i efektowne zdjęcia Warszawy (i Lublina też, choć w mniejszym stopniu). W zestawieniu z — dostępną może jedynie entuzjastom kartografii czy wieloletnim mieszkańcom stolicy — wiedzą, że stołeczne kadry zarejestrowano w całości na terenie dawnego getta, można mieć wrażenie, że Eisenberg chciał z lekka zadrwić z amerykańskiego spojrzenia na świat. A może nie o to chodziło i coś sobie dopowiadam?
Muzyka wykorzystana w filmie zdaje się dowodem na poparcie moich przypuszczeń. Przecież, z czym obcokrajowcom kojarzy się Polska, jeśli nie z Chopinem? Jak jestem entuzjastką twórczości polskiego kompozytora, tak wykorzystanie jej jako tła dla „wycieczkowej codzienności” początkowo wydało mi się nie do końca trafione. Reżyser, a zarazem scenarzysta, zirytował mnie naruszeniem mojego „prywatnego sacrum” powiązanego z muzyką klasyczną — Chopin nierozerwalnie wiąże się dla mnie z baletem, a więc czymś wzniosłym i budzącym szacunek. Gdy jednak odłączyłam się od tego spojrzenia, dostrzegłam kolejny kontrast — piękno i mrok. Ale dość już szukania różnic. Sprawdźmy, dokąd ta cała układanka prowadzi.
Czym urzekł mnie Prawdziwy ból?
Muszę przyznać, że przy pierwszym obejrzeniu Prawdziwy ból mi się nie spodobał. Nie czułam się poruszona, kuzyni mnie irytowali, a kulminacyjna scena przy kolacji wydała mi się wręcz boleśnie teatralna i wymuszona. Jednak kolejne dwa seanse i dyskusje ze znajomymi dały mi przestrzeń na ponowne przetworzenie obrazu.
Doceniłam nie tylko wymienione wyżej szczegóły scenariusza, ale też reżyserię
Eisenberga, który pewną ręką poprowadził wszystkich aktorów, a zwłaszcza Culkina. Benji jest gościem, którego w jednej chwili pragniesz przytulić — bo wzrusza cię jak, z lekka zagubiony, moczy nogi w fontannie — a chwilę później masz ochotę znaleźć się od niego jak najdalej, bo przerywa rozmowę przy kolacji, pijąc, klnąc i bekając. To on jest tytułowym real pain. Celowo pozostawiam tu oryginalny zapis, gdyż niefortunność języka polskiego może wielu widzom zamknąć ważną furtkę do interpretacji Prawdziwego bólu. W języku angielskim real pain to osoba, która jest niesamowicie irytująca. Taki też jest Benji i — o ironio — jego sposób bycia daje towarzyszącym mu ludziom możliwość stania się lepszymi. To płynące z filmu przesłanie zdaje się — pewnie nieintencjonalnie, ale jednak — korespondować z jakże polskim porzekadłem „co nas nie zabije, to nas wzmocni”. Benji, choć odczuwa pustkę, wciąż daje innym coś od siebie — impuls do zmiany. Szkoda, że sam siebie przy okazji nie może „naprawić”.
Ulga w bólu?
Pogubienie głównego bohatera w scenariuszu Eisenberga podkreślane jest w zasadzie na każdym kroku. Narkotyki, bez których Benji nie może się wyluzować, jego beztroskie zachowanie mimo odłączenia się od grupy czy uwielbienie do lotnisk — to tylko niektóre z przykładów. Ostatnia cecha Benjiego jest szczególnie wymowna. Lotnisko jest bowiem przestrzenią „pomiędzy” — jedną nogą jesteś już w miejscu przeznaczenia, ale druga wciąż pozostaje w obecnym kraju. Zazwyczaj czekasz tutaj tylko na chwilę, gdy ruszysz dalej. Benji ma inaczej — lotnisko jest jego comfort place, gdzie może nawiązywać kolejne relacje o głębi podobnej kałużom — większość z nich po deszczu dość szybko wysycha, podobnie jak powierzchowny kontakt karmi tylko na krótko. Tylko ile można poszukiwać chwilowej ulgi, nim na dobre zastanowimy się, dokąd chcemy dotrzeć?
Najważniejsze pytanie potrzebuje odpowiedzi
Pytanie o cel ucieczki stawiane przez Eisenberga niejako mimochodem jest dla mnie esencją Prawdziwego bólu. W mojej opinii film ten jest bowiem bardziej okazją do pomyślenia, czy czasem nie ulegamy pokusie odejścia od tu i teraz, niż opowiadaniem o tragedii narodu żydowskiego czy stracie bliskich osób. Kierunków tego wyrwania się z rzeczywistości może być wiele. David ucieka w pracę i bierze leki, starając się utrzymać na powierzchni. Benji bardziej stawia na rozrywkę. Obaj są zajęci, lecz nie skupiają się na tym, na czym powinni. Za fasadą ich codzienności czai się bowiem konieczność opuszczenia, a przynajmniej poszerzenia, strefy komfortu. Davidowi w pewien sposób się to udaje — wyciąga dłoń do kuzyna z intencją poznania go lepiej.
Benjiego podróży do Polski niestety nie zmieni — odmówi wizyty w domu Davida, pokazując, że wciąż daleko mu do „dorosłych zachowań”. Ten brak przemiany jest dla mnie dowodem, że — w przeciwieństwie do wielu głosów ze strony odbiorców filmu — Culkin słusznie został nominowany do Oscara za rolę drugoplanową (którego ostatecznie zdobył!). Jego postać jest bowiem towarzyszem Davida i wspiera go w drodze do przemiany. Fakt, że jest ona niepełna i może bardziej „domyślona” sprawia, że Prawdziwy Ból w mojej opinii trudno nazwać filmem wybitnym. Nie można też jednak nazwać go wydmuszką pokrytą pięknymi zdobieniami. Według mnie warto poświęcić 90 minut na podróż z Kaplanami. Nawet jeśli nie sprawi ona, że się wzruszymy czy zadumamy, to na pewno pozwoli spojrzeć na Polskę oczyma turysty, oderwać się od myślenia o niej w kategorii tragedii. To bardzo przyjemna i ożywcza perspektywa.
W ostatnim czasie napisałam również dwa teksty o cierpieniu dotyczącym kobiet. Skupiłam się na przemocy skierowanej wobec kobiet wykonujących pracę seksualną oraz naruszeniach, jakie spotykają nastolatki.
Zdjęcie ilustrujące wpis pochodzi z serwisu Pixabay.