Nie planowałam oglądania Babygirl, ani tym bardziej poruszania tak delikatnego tematu, jakim są relacje intymne. Film otworzył mi jednak tyle wątków w głowie, że potrzebowałam się nad nim pochylić.
Babygirl skłoniło mnie do złamania zasady, która dotychczas była istotnym punktem w moim pisaniu o filmach: nie publikuję „na gorąco”. 4 dni to więc dość szybko jak na moje standardy. Właśnie je tym samym zmieniam, żebyście jeszcze zdążyli zobaczyć nowy obraz reżyserki Bodies Bodies Bodies. A jest co oglądać. I nie mam na myśli scen seksu.
Babygirl to nie jest film o seksie
Zacznę kontrowersyjnie. Babygirl moim zdaniem nie jest thrillerem erotycznym. A przynajmniej ja tego nie czuję. No, chyba że do nadania mu tego miana wystarczy, że pomiędzy głównym duetem — Romy (Nicole Kidman) i Samuelem (Harris Dickinson) — iskrzy aż miło. Mam wrażenie, że wielu widzów wybrało się na seans właśnie po to, by popatrzeć na gorący romans młodego mężczyzny z wpływową, ale też niespełnioną CEO. Ci, którzy liczyli na porno na dużym ekranie, trochę się pewnie rozczarowali. Seks jest — i jest estetycznie podany — ale moim zdaniem nie jest tu najważniejszy. Co więc gra pierwsze skrzypce? Wątków jest kilka.
Pierwszym i niezwykle istotnym jest zderzenie światów. Znowu co prawda mamy do czynienia z relacją pomiędzy osobami pochodzącymi z różnych kręgów, ale tym razem bogata i u władzy jest kobieta, a mężczyzna jest tym „słabym”. Reijn w Babygirl odwraca więc role, a my wraz z nią patrzymy, co z tego wyniknie. Kobiecie przecież nie wolno zdradzać i zbyt mocno pragnąć mężczyzny. Zwłaszcza jeśli ten jest młody, a do tego jest z nią w relacji zawodowej. Czy poza tym film pokazuje nam coś jeszcze? A i owszem.
Nie zapomnij, by mówić wprost
Romy jest ukazana jako idealna role model dla kobiet, które chcą zbudować karierę. Fakt, że ma dzieci i męża dodatkowo podkreśla, jak dobrze zorganizowaną osobą jest nasza bohaterka. W jej życiu jest tylko jedna rysa — między nią a partnerem (Antonio Banderas) emocje mają temperaturę zbliżoną do tych panujących na biegunie północnym. Seks jest, ale od początku widzimy, że komunikacja między małżonkami kuluje, a zbliżenia satysfakcjonują tylko jedną ze stron. Nic dziwnego, że awanse stażysty Samuela dość szybko spotykają się z aprobatą. Mężczyzna, który bez pudła odczytuje potrzeby swojej partnerki to prawdziwy Święty Graal w świecie relacji heteroseksualnych.
To moim zdaniem lekki pstryczek w nos dla kobiet, który reżyserka Babygirl daje, by rozpocząć ważną dyskusję o tym, czego wolno w seksie chcieć kobietom. Obraz może i nie jest kierowany jedynie do płci pięknej, ale wydaje mi się, że niewiele będzie kobiet, które nie odczytają intencji Haliny Reijn. Reżyserka przekazuje nam prostą zasadę: w erotyce możemy wszystko, na co mamy zgodę drugiej strony. Trzeba tylko pozwolić sobie to ujawnić.
O czym naprawdę jest Babygirl?
Sednem tego filmu moim zdaniem jest ukazanie konfliktu wewnętrznego bohaterki. Chce ona jednocześnie być „normalna” — czyli pełnić rolę, którą przewidział dla niej patriarchat punktujący kobiety uległe, skromne i oddane rodzinie — i sięgać po to, co ją podnieca. Temu właśnie służą przekraczające granice coraz bardziej perwersyjne i niebezpieczne gry erotyczne, które widzimy na ekranie. A salwy śmiechu, które słyszałam na seansie, tylko potwierdzają, że jest to wciąż żywy „problem” dotyczący zapewne wielu kobiet. Ja przynajmniej też kiedyś toczyłam podobną walkę wewnętrzną jak Romy. Po obejrzeniu Babygirl z ulgą powiedziałam do siebie: „Jak dobrze, że to już za mną”. Pomyślałam też, że wiele par powinno wybrać się na ten film. Single oczywiście też skorzystają. O ile otworzą się na przekazywaną im wiedzę i w odpowiednim momencie sobie o niej przypomną.
O kobietach w społeczeństwie i przygotowanych dla nich rolach mówił też film Substancja Coralie Fargeat. Warto sobie zestawić oba obrazy.
Zdjęcie ilustrujące wpis wykonał Alexander Krivitskiy, a pobrałam je z serwisu Pexels.