Mówienie o ludzkich dramatach bez zbędnego patosu nie jest proste. O wiele łatwiej wszak widza zaszokować lub przestraszyć. Gdy chce się jeszcze w narrację o tragedii wpleść humor, zadanie, przed jakim staje osoba autorska, urasta do rangi karkołomnego. Wspominam o takiej ekwilibrystyce nieprzypadkowo, bo mam wrażenie, że twórczyni Sorry, baby, siadając do ubrania swojej osobistej historii w ramy scenariusza, takie właśnie założenie przyjęła — ma być o traumie i ma być lekko. Wyszło jej to połączenie.
Eva Victor rozpoznawalność zaczęło zdobywać dzięki mediom społecznościowym. To na Twitterze (obecnie X) publikowało krótkie materiały wideo, w których wcielała się w absurdalne postaci, celnie parodiowała współczesne zachowania, komentowała korporacyjny język i zawiłości relacji międzyludzkich. Później pojawiła się w emitowanym w latach 2016-2023 serialu Billions, gdzie zdobywała serca widzów jako Rian. W Sorry, baby debiutuje potrójnie — jako aktorka pierwszoplanowa oraz osoba reżyserska i scenariopisarska. W swoim filmie wciela się w Agnes, nauczycielkę literatury z niewielkiej miejscowości w Nowej Anglii. Bohaterkę poznajemy, gdy przyjeżdża do niej jej dawna przyjaciółka Lydie (Naomi Ackie). Ich spotkaniu towarzyszy radość, lecz czuć, że w powietrzu wisi niedookreślone napięcie. Co skrywają zakamarki przeszłości?
Plansza następująca po sekwencji ilustrującej odwiedziny ujawnia przyczynę tlącego się gdzieś w głębi niepokoju — Agnes jest ofiarą napaści. Nazwanie aktu przemocy „czymś złym” to bardzo sprytny zabieg. Victor świadomie oparło się pokusie szokowania, a długie ujęcie miejsca zbrodni wykonane z pewnej odległości jest iście mistrzowskie. Widz obserwuje wizualnie wysmakowany wycinek małomiasteczkowej rzeczywistości zmieniający swój wygląd w czasie. Przejście z jasnego pełnego słonecznego światła kadru, gdy bohaterka wchodzi do domu zlokalizowanego w jego centrum, przez pełne uroku chwile złotej godziny, po łagodny zmierzchobraz nastający, gdy Agnes ponownie pojawia się na ekranie, zatrzymuje naszą uwagę, zmusza do zastanowienia się, o co właściwie chodzi. Z pozoru nic się nie dzieje, lecz w cieniu tego przyjemnego dla oka widoku rozgrywa się najważniejszy, formacyjny dla młodej kobiety, moment w historii.
Dopracowanych co do szczegółu scen w Sorry, baby jest całkiem sporo. Jedną z bardziej znaczących jest ta, w której Agnes spotyka Pete’a (w tej roli John Carroll Lynch). Odbywa z nim szczerą rozmowę nad kanapką i choć właściwie się nie znają, łatwo namierzyć rozciągającą się między nimi nić porozumienia. Ten dialog to epizod w opowieści pióra Evy Victor, ale Lynch jest tutaj bezbłędny i serwuje widzowi znakomity popis męskiej wrażliwości. Czułą stronę płci brzydkiej reprezentuje też grany przez Lucasa Hudgesa Gavin. Sąsiad protagonistki szybko daje się poznać nie tylko się jako człowiek obdarzony ogromną empatią, ale też ktoś, kto podobnie jak ona poszukuje ciepła i zrozumienia. Ich relację śledzi się z przyjemnością, mimo że nosi ona znamiona emocjonalnej ambiwalencji. Wzajemne występowanie lęku przed bliskością i pragnienia kontaktu szczególnie uwidacznia się w scenie wspólnej kąpieli, w której parze do wyrażenia uczuć wystarcza zaledwie kilka zdań i gestów.
Na przykładzie przywołanych wyżej integracji Agnes z mężczyznami dostrzec można scenariopisarski talent Evy Victor (albo doskonały zmysł reżyserski, bo ponoć wiele scen było improwizowanych). Może stąd biorą się tak liczne — cokolwiek nietrafne — porównania Sorry, baby z Fleabag Phoebe Waller-Bridge. Serial niewątpliwie jest równie dobrze dopracowany, tak pod względem dialogów, jak i głębi postaci czy tempa opowieści, lecz Brytyjka do nadania swojej historii komediowego charakteru wykorzystuje nagłe cięcia montażowe połączone z łamaniem czwartej ściany oraz autoironię. Tych elementów próżno szukać w filmie Evy Victor. Jedynym punktem stycznym tych tytułów jest majacząca gdzieś w tle i opowiadana naokoło tragedia. To zbyt mało, by porównanie uznać za trafne.
Jeśli już Sorry, baby zestawiać z innym dziełem to więcej podobieństw występuje między nim a Frances Ha. Twórcy tego filmu na swoją protagonistkę i jej przyjaciółkę spoglądają z równie dużą dozą empatii co debiutująca Amerykanka. Sięgają też po estetykę mumblecore, a Greta Gerwig łączy rolę scenarzystki i aktorki. Tonalnie tytuły te również bywają zbieżne, zwłaszcza gdy skupimy się na zmianach, jakie zachodzą w relacji Agnes i Lydii. Jednak gdy Noah Baumbach stawia przede wszystkim na zdjęcia czarno-bielą oddające hołd dziełom Nowej Fali, Eva Victor decyduje się na zilustrowanie zmagań wewnętrznych bohaterki przy pomocy mrocznych kadrów sprawiających wrażenie zaczerpniętych z rasowych horrorów. Podane są one wraz ze scenami pełnymi koloru, chciałoby się powiedzieć nawet życia, bo w przeważającej większości obfitują one w czarny humor i wspierające Agnes interakcje.
Ktoś powie, że wizualny dwudźwięk to błąd i tak wyraźne kreślenie granicy między tym, co w środku a co na zewnątrz czyni film niespójnym. Kontrasty te można odczytać też jako targające poranioną kobietą sprzeczne emocje. Z czasem także ciemna strona filmowej układanki nabiera wigoru i bohaterka stawia czoła swoim lękom np. w scenie, gdy sprawdza, co oznaczają dźwięki, które wyrywały ją ze snu. To oswajanie ciemności to nic innego jak proces akceptacji przez protagonistkę faktu, że „coś złego” w jej życiu pozostanie już na zawsze. Ostateczne „ułożenie się” Agnes z bolesną prawdą widzimy w przeuroczej, mimo wagi podejmowanego tutaj tematu, scenie z dzieckiem. Gdybym chciała być złośliwa, powiedziałabym, że cukierkowość tego momentu odbiera całej historii impakt. Jest w tym obrazku jednak tyle szczerości, że krytyka takiego rozwiązania fabularnego byłaby bezzasadna. Zwyczajnie czuje się, że pod tą sielanką tli się już kaganek wiedzy. To dobry moment i mogę się nim cieszyć, choć wiem, że te gorsze jeszcze się pojawią — zdaje się nam mówić bohaterka Evy Victor. Jest jak żeglarz, który nie narzeka na konieczność pływania, bo widzi latarnię, która wskazuje mu drogę. Oby Sorry, baby wyznaczyło reżyserce kurs na nagrody i kolejne świetnie rozpisane historie. Tak subtelnie opowiedzieć o traumie jest prawdziwą sztuką.
Filmem, którego reżyser znakomicie prowadzi widza przez historię, jest również Mizerykordia. Obraz Alana Guiraudie jeszcze od czasu do czasu pojawia się w kinach i naprawdę warto go zobaczyć.