Mów co uważasz, uważaj, co mówisz. Wszystko, co powiesz, może być wykorzystane przeciw tobie. Z tymi wyświechtanymi odrobinę zdaniami skojarzyła mi się Mizerykordia Alana Guiraudie, film zawierający w sobie sekrety, których odkrycie może być brzemienne w skutkach. Równie ciężkie będzie opowiedzenie o nich bez spoilerów. Podejmuję rękawicę i mam nadzieję, że wyjdę z tego wyzwania z tarczą.
Na początku był pogrzeb piekarza, a odbywał się on w małym francuskim miasteczku. Niewielka, znająca się jak łyse konie społeczność pożegnała właśnie jednego fachurę od chleba, by powitać kolejnego. Chłód tego spotkania budzi jednak zdziwienie. Czym dla lokalsów jest pojawienie się dawnego członka ich społeczności? Jakie tajemnice skrywa powracający na łono nieformalnej rodziny bohater? Dlaczego postanawia zatrzymać na dłużej akurat u wdowy (Catherine Frot)? Poszukiwanie odpowiedzi na te pytania może przyprawić o zawrót głowy. Zupełnie jak otwierająca film scena jazdy, nagrana z maski samochodu. I tylko coś w początku opowieści Guiraudiego sprawia, że chce się rozwikłać tę zagadkę.
Mizerykordia zaprasza do rozplątywania
Żeby wyjść z labiryntu, wystarczy znaleźć właściwą ścieżkę. Łatwiej to powiedzieć niż zrobić. Gdy zamiast nici od Ariadny dostajemy splątany sznurek, zadanie to stanie się karkołomne. Lubię wyzwania, więc spróbuję się chwycić pierwszej — i chyba jedynej — w miarę czytelnej wskazówki od reżysera, czyli tytułu. Mizerykordia z francuskiego oznacza miłosierdzie. Ok, fajnie, że pogrzeb i kazanie nie zostały umieszczone w filmie przypadkowo. Tylko co dalej? Odłożę jednak sarkastyczny ton na bok. W tej historii jest coś więcej niż religia rozumiana dosłownie, jako obrządek.
Film Guiraudiego miałam niewątpliwą przyjemność oglądać w pakiecie, z dyskusją tuż po seansie. Punktem wyjścia dla niej było właśnie stwierdzenie, że fabuła Mizerykordii jest trudna do opisania. „Szalone i groteskowe połączenie thrillera i czarnej komedii” — głosił slogan zapisany na promującej film grafice. Streszczenie zaproponowane przez prowadzącego wydarzenie — choć trafne dla kogoś, kto widział film — nie przygotowuje do jazdy na karuzeli wydarzeń i emocji, której udało mi się doświadczyć. Nie zrozumcie mnie źle — to nie jest żadna złośliwość z mojej strony. Wciąż mam problem z opowiedzeniem sobie, co zobaczyłam. Fakt, że mądrzejsi ode mnie również się z tym borykają, jest cokolwiek krzepiący. Tylko przymus rozpoznania pozostawionych przez reżysera tropów nie daje spokoju. Możliwe, że za chwilę popełnię kinofilskie przestępstwo, ale chociaż spróbuję „wyjąć” sobie ten film z głowy. I przy okazji zachęcić was do jego obejrzenia.
Prędko zdradzam swoje nastawienie do dzieła Guiradiego, ale to tylko dlatego, że Mizerykordia zasługuje na obejrzenie jej na dużym ekranie. Jest jednym z lepszych filmów, jakie ostatnio widziałam i chyba niestety jedynym, który nie znika z kinowych ekranów, nim się na dobre na nich pojawił. Nad tym, że oglądanie w kinie uważam za najlepszą opcję, nie będę się jednak rozwodzić. Z kronikarskiego poczucie obowiązku dokonam teraz szczątkowego zarysowania fabuły (ach, te dygresje!). Stanęliśmy na tym, że Jérémie (znakomity Félix Kysyl) jest już po pogrzebie i postanawia zatrzymać się u żony zmarłego piekarza. Akt ten nie podoba się synowi wdowy Vincentovi (Jean-Baptiste Durand) i ich wspólnemu koledze Walterowi (David Ayala). Jest jeszcze przyglądający się wszystkiemu z oddali ksiądz (Jacques Develay). Co z tego wyniknie?
Film o sekrecie, który wszyscy znamy
W rozgrywających się jakby poza czasem scenach — ulokowanych w trudnych do wskazania na mapie, francuskich lasach i przy stołach podczas konsumpcji pastisu — Guiraudie wprowadza nas głębiej w świat wewnętrzny bohatera. Dowiadujemy się też co nieco o jego relacjach z otoczeniem, a na pierwszy plan stopniowo wysuwa się temat pożądania. Mizerykordia staje się thrillerem o zabarwieniu erotycznym i na ekranie widzimy efekty tego napięcia — dochodzi do zbrodni, a świadkują jej zbierane przez bohaterów smardze. Te rzadko występujące grzyby pojawiają się nad wyraz licznie. Trudno nie zauważyć, że ich nadreprezentacja jest równie nietypowa co lynchowskie ucho znalezione na nieużytku przez Jeffreya z Blue Velvet. Korespondencja Mizerykordii z obrazem amerykańskiego reżysera na tym się według mnie nie kończy. Podobieństwo aktora grającego Jérémiego do obsadzonego w roli głównej w Blue Velvet Kyle’a MacLachlana odczytuję jako nieprzypadkową. Co więcej, sednem filmu Lyncha jest odkrywanie znaczenia męskości, a bohater Guiraudiego również eksploruje te zakamarki swojej tożsamości. Jako widzowie zostajemy wrzuceni w jego rozważania i wtłoczeni w rolę świadków jego poczynań. To już dużo, a reżyser dorzuca nam jeszcze pakiet nieco innych puzzli.
Mizerykordia to precyzyjnie zaplanowane przez Guiradiego przesuwanie uwagi z wątku winy i kary — i pytania o to, co właściwie za karę może być uznane — na dynamikę małomiasteczkowych zmian w momencie pojawienia się „przybysza z zewnątrz”. Idąc dalej za drugim tropem, inność wkraczającej w zastygłą społeczność jednostki odczytać możemy jako dyskurs o niewygodnych poglądach. Francuski reżyser znany jest z przyglądania się w swoich filmach miłości w wymiarze queer. Choć lata lecą, temat ten wciąż wielu osobom spędza sen z powiek. W Mizerykordii poruszony jest on od tak wielu stron, że nawet nie będę próbowała określać, kto z kim chciałby tutaj sypiać. Tego rozpoznać nie może nawet przedstawiona w filmie policja, dla mnie uosabiająca moralność i porządek.
Zgubić się, zachwycić i niekoniecznie odnaleźć
Za znamienne uznaję też, że rola ta nie przypada miejscowemu księdzu. Tutaj reżyser też myli tropy, czyniąc tę postać rasowym tricksterem (czego moim zdaniem dowodzi znakomita scena w konfesjonale). Koniec końców myślę, że Guiradiemu chodzi o to, byśmy poczuli, jak to jest manewrować między różnymi społecznymi rolami i w żadnej się nie spełniać. Mamy również złapać jak trudno skupiać na sobie spojrzenia, gdy niesie się sekret Schrödingera. Niemal dwie godziny takiego wodzenia za nos można powitać z przyjemnością lub z irytacją. Mnie zdecydowanie bliżej do tej pierwszej grupy widzów. Podobnie chyba miały osoby, z którymi Mizerykordię oglądałam. Nie byłam bowiem odosobniona w salwach śmiechu wywoływanych przez znakomicie rozpisane dialogi. Oddestylowane z pustosłowia, obfitujące w celne riposty i nietuzinkowy dowcip wersy to najlepsze co może spotkać ekranową historię. Cieszę, że tłumaczenie z francuskiego nie zgubiło słownych niuansów. Moje wyczulone na subtelności ucho było więcej niż ukontentowane.
Mizerykordia stoi też zdjęciami. Wielką sztuką jest pokazać jesień w tysiącach odcieni — pięknie korespondujących z nastrojami bohaterów — i uchwycić najmniejszy nawet grymas twarzy, wyrażający często więcej niż wypowiadane słowa. Przed seansem nie wiedziałam, że oglądać będę dzieło autorki Portretu kobiety w ogniu. W Mizerykordii Claire Mathon wykonała równie dobrą pracę. Scena dialogu na wzgórzu i subtelna zmiana światła na twarzy Jérémiego zostanie w mojej pamięci prawdopodobnie tak długo, jak finał Portretu. Dla wysmakowanych i dopracowanych w detalach kadrów, sprawnego lawirowania między wątkami i okazji do głębszej zadumy w atmosferze pozbawionej przymusu określania czegokolwiek warto Mizerykordię zobaczyć. Dokonać tak udanego mariażu gatunków nie każdemu się udaje, więc ja Guiraudiemu będę się jeszcze przyglądała. Wstyd mi teraz tylko trochę na wspomnienie własnej opinii, że kino francuskie jest nieoglądalne. Mam jednak miłosierdzie dla własnej ignorancji. Człowiecze to wszak tak samo, jak dylematy mieszkańców francuskiej prowincji rozgrywających bitewki na prawdę i dowody.
Zdjęcie ilustrujące wpis wykonał Konstantin Dyadyun, a pobrałam je z serwisu Unsplash.