La cocina nie jest filmem o kuchni i gotowaniu. Choć akcja toczy się w restauracji, miejsce stanowi jedynie tło dla rozważań o czymś zupełnie innym. Jest też piękną metaforą. Czego? Zaraz Wam pokażę.
Skłamię, jeśli powiem, że decyzja o obejrzeniu La cocina (hiszp. kuchnia) nie miała związku z moim ogromnym zainteresowaniem tematem jedzenia. Po przeczytaniu opisu spodziewałam się, że na ekranie zobaczę coś więcej niż wizualną ucztę w postaci estetycznie zaprezentowanych potraw. Nie przewidziałam jednak, że film zmiecie mnie z planszy. I to dosłownie, bo po seansie podczas American Film Festival długo płakałam pod salą. Dopiero drugie obejrzenie pozwoliło mi docenić inne aspekty filmu. Ale pozwólcie, że zacznę od początku.
La cocina, czyli apetyt na życie
Jest jedna rzecz, która w kinie bardzo mnie irytuje. Są to polskie tytuły filmów. Wirujący seks, Wszystkie odloty Chayenne’a, Szklana pułapka czy Dobry rok — to tylko kilka przykładów wpadek, które na szybko mogę przywołać. Jeszcze gorsze bywają podtytuły. Szczęśliwie w przypadku filmu Alonso Ruizpalaciosa podjęto dobrą decyzję. „Apetyt na więcej” nie tylko przyciąga uwagę, ale też idealnie opisuje historię przedstawioną w La Cocina. To zdecydowanie obraz o głodzie w jego metaforycznym znaczeniu.
O czym według mnie jest La cocina?
Bohaterami filmu meksykańskiego reżysera są pracownicy nowojorskiej restauracji The Grill. Poznajemy ich, gdy dochodzi do nieprzyjemnego zdarzenia — w kasie brakuje pieniędzy. Szefostwo The Grill przekonane jest, że złodziej znajduje się w kuchni. Nikt z „góry” nie dopuszcza do siebie myśli, że doszło do pomyłki w rachowaniu. Wiadomo, na koniec dnia kasa musi się zgadzać. Spokojnie można takie podejście nazwać wyrachowaniem. Ale czy dotyczy ono tylko właścicieli restauracji? Moim zdaniem nie tylko „władza” koncentruje się na czubku własnego nosa.
Zawsze patrz z perspektywy korzyści
Zarzucanie ubiegającym się o amerykańskie obywatelstwo imigrantom wyrachowania może być posunięciem brutalnym. Mam jednak wrażenie, że reżyser La cocina skręca w tym kierunku. Moim zdaniem dość wyraźnie zastanawia się tu, dokąd w ich przypadku doprowadzić może działanie nastawione na osiąganie osobistych korzyści. Swoje obserwacje prowadzi m.in. w scenie, gdy część emigranckiej ekipy kuchennej rozmawia podczas przerwy w pracy. Ustalają, co można nazwać szczęściem, a na pierwszy plan mocno wysuwają się opinie Pedro (Raúl Briones), głównego bohatera filmu.
Ruizpalacios nie powstrzymuje się jednak przed uważnym przyjrzeniem się zachowaniu kierownictwa. Ono z kolei stara się, by restauracja przynosiła jak największe dochody. Widać to i w poszukiwaniach winnego brakom w kasie i w obietnicach pomocy w uzyskaniu przez nich zielonej karty. Ofertę takiego wsparcia otrzyma właśnie Pedro — porywczy mężczyzna marzący o założeniu rodziny. Z czasem domyślamy się, że powinniśmy mu kibicować. Jednak zauważenie, że ma podobne intencje, co jego przełożeni pozwala na złapanie szerszej perspektywy. W śledzeniu innych wątków La cocina to oddalenie też będzie pomocne.
Miłość nie zawsze wystarcza, marzenia umierają
Ogromnie podoba mi się, że Ruizpalacios nie boi się kwestionować spraw oczywistych. Wyraźnie widać to w wątku miłości Pedro i Julii (Rooney Mara). Ta relacja z pozoru jest prosta i jasna — kochają się, będą mieli dziecko i nastąpi happy end. Z czasem widzimy jednak rosnącą niechęć Julii do zmiany swojego dotychczasowego życia czy zaostrzający konflikt Pedro z właścicielami The Grill. Amerykański sen bohatera La cocina wydaje się coraz bardziej wymykać mu się z rąk. My z kolei z zapartym tchem czekamy czy nastąpi tragiczny koniec. Mnie przynajmniej gra Brionesa utwierdziła w przekonaniu, że toczy się trudna walka z opresyjną, eksploatującą człowieka do cna rzeczywistością. Końcowa scena to moim zdaniem pokaz aktorskiej wirtuozerii poruszająco oddający pełne spektrum uczuć człowieka, który przeżywa i głośno nazywa stratę.
Nie wybrzmiałaby ona jednak tak dobrze, gdyby nie wcześniejsze niezwykle sprawne przedstawienie pozostałych bohaterów. Prowadzone jest ono mimochodem, gdy kucharze w pędzie gotują kolejne dania. Rozdzielające sceny ekspozycji momenty, gdy ruch kamery jest szybki, a obraz rozmyty świetnie budują klimat. Pomaga w tym mocno towarzysząca im muzyka, która daje moim zdaniem poczucie, że dzieje się coś ważnego. Charakter tych zdarzeń długo nie jest w pełni znany. Dopiero na finiszu rozumiemy, że chodzi o stojące w opozycji życiowe priorytety ludzi i zatrzymuje nas, by się temu przyjrzeć.
Czy apetyt na życie wygasa?
Siłą filmu La cocina jest według mnie jeszcze jedno — reżyser nie serwuje nam prostych odpowiedzi. Pytań stawia wiele, więc może to być irytujące. Mnie jednak tym kupił. Seans skłonił mnie do zastanowienia, jak niebezpiecznym zachowaniem może być ocenianie innych i projektowanie na nich swoich przekonań. Pokazał też, że warto ugłośnić swój ból związany z rozczarowaniem i przeżywanymi trudnościami. Płynące z filmu przesłanie, że mówienie o emocjach ma znaczenie — zwłaszcza gdy wydaje nam się, że świat to zignoruje — jest moim zdaniem niezwykle ważne. Pobudza bowiem do zastanowienia się, co się stanie, gdy otoczenie odpowie. Czy zdołamy wtedy na nowo rozbudzić w sobie tytułowy apetyt na życie? A może pozostaniemy tam, gdzie już się rozgościliśmy?
Z historii w La cocina wybrzmiewa dość prosty wniosek, że jedyną pewną w życiu jest zmiana. Jednak moim zdaniem film warto obejrzeć choćby dla fascynującej przygody prowadzącej do tej konstatacji. Bonusem będzie spostrzeżenie, że za jedzeniem, które trafia na nasze stoły, stać może znaczenie więcej niż nam się wydaje.
Szukasz pomysłu na kolejny seans? Sprawdź mój ostatni wpis o Blue Velvet Davida Lyncha. Wkrótce opowiem więcej o tym reżyserze.