Muzyka

Muzyczna petarda, czyli Orange Warsaw Festiwal

Tegoroczna edycja Festiwalu była pierwszą, w której brałam udział. Choć opinie o organizacji i zmiany lineupu pozwalały wątpić czy była to dobra decyzja, to ostatecznie było dobrze. Nawet bardzo.

Mocne wejście Skunk Anansie

Pierwszym koncertem na który dotarłam w piątek był występ angielskiej formacji muzycznej Skunk Anasie. Muzykę zespołu, a przede wszystkim charakterystyczny wokal, znam i uwielbiam odkąd pamiętam. To właśnie dla tej formacji zdecydowałam się na udział w Festiwalu. Kupując bilet miałam w pamięci smutek po tym jak kilka lat wcześniej nie udało mi się kupić biletu na ich występ w warszawskiej Sali Kongresowej. Tym razem byłam zdecydowanie szybsza i w piątkowy wieczór cudowne dźwięki od Skin i ekipy koiły moje ucho. Choć koiły to może nieodpowiednie określenie by opisać to, co działo się na scenie i poza nią. Skin była w dobrej formie, a jej emocje udzielały się publice. Zespół zagrał nie tylko dobrze znane kawałki, ale też utwory z najnowszej płyty dzięki czemu każdy mógł znaleźć coś dla siebie.  Bardzo mi się podobał ten energetyczny początek.

Krótka drzemka z Laną

Niestety nie zapoznałam się wcześniej wystarczająco dobrze z twórczością Lany del Ray. Gdybym to zrobiła, to uciekłabym z tego koncertu,gdzie pieprz rośnie. Wynudziłam się ogromnie, bo artystka w swoim repertuarze ma sporo ballad, które dużo tracą, gdy wsłuchać się w ich tekst. Smutne piosenki śpiewane przez niemal nie przeżywającą tego piosenkarkę zmęczyły mnie strasznie. Jeszcze bardziej irytowały oddane fanki, które wzdychały i piszczały gdy zabrzmiały co bardziej im znane dźwięki. Odbioru koncertu nie poprawiły nawet realizacja i wizualizacje, które miały pracować na klimat widowiska, choć robiły to. Z ulgą powitałam zakończenie występu. Oznaczało ono bowiem przejście do występu głównej gwiazdy wieczoru.

Bomba z RPA – Die Antwoord

To nietypowe trio znałam już dość długo. Ich utwory towarzyszyły mi podczas wielu długich nocy na studiach, a ostatnio również podczas treningów biegowych. Szykując się na ten koncert obejrzałam fragment ich występu live, ale nie spodziewałam się aż takich emocji. Wiedziałam, że muszę być blisko sceny i podeszłam tak blisko jak tylko się dało. I przetrwałam. To dość trafne określenie biorąc pod uwagę to, co działo się wśród tłumu. Wszyscy z energią i entuzjazmem reagowali na to co działo się na scenie. A działo się naprawdę wiele. Wizualizacje, kostiumy zmieniane co kilak utworów które doskonale odpowiadały charakterowi akurat prezentowanego utworu i sam energetyczny repertuar śpiewany wraz z artystami przez tysiące gardeł. Die Antwoord wiedzieli jak zawładnąć publiką. Pozytywne zmęczenie jakie mnie dopadło po koncercie warte było każdej spalonej kalorii i wykrzyczanego słowa. Genialne i niezapomniane widowisko na zamknięcie pierwszego dnia Festiwalu.

MØ rozgrzewa na start drugiego dnia

Na tę wokalistkę trafiłam zupełnie przypadkiem, bo pierwszy jej utwór puściła mi znajoma. Po kilku przesłuchaniach zakochałam się bez reszty w dźwiękach tworzonych przez amerykańską wokalistkę. To dla niej podjęłam decyzję o zakupie karnetu. Nie żałuję podjętej decyzji. Widowisku zaprezentowanemu przez wokalistkę nie zabrakło animuszu a dobrany repertuar pozwolił się dobrze bawić zarówno tym, którzy znali ja krótko jak i tym, którzy jak ja znali niemal każdy jej kawałek. Smaczki takie jak wyjścia do publiki – które wypadły dużo bardziej naturalnie niż te w wykonaniu Lany del Ray -dopełniły całości widowiska, które doskonale przygotowało publikę na przyjęcie kolejnych gwiazd.

Editors relaksuje i pozwala spojrzeć inaczej na rocka

Ze względu na duże nałożenie występów i złe doświadczenia z próbą odbioru koncertu formacji Kaliber 44 w piątek (niestety nie było słychać wokalu, a rap na tym przecież się opiera!) zrezygnowałam z wysłuchania koncertu Julii Marcel choć przesłuchanie kilku utworów nastawiło mnie pozytywnie do artystki. Krótką przerwę po koncercie MØ wykorzystałam na znalezienie wygodnego miejsca na trawie do spokojnego wysłuchania koncertu Editors. Nie był to koncert na który jakoś mocno chciałam iść, ale znałam kilak piosenek także za namową koleżanki zostałam. I nie mogę powiedzieć że był to zły koncert. Nie dorównywał wprawdzie energią poprzednim występom formacji rockowych, ale też repertuar zespołu nie jest najżywszą formą rocka jaką słyszałam. Jest jednak bardzo przyjemny w odbiorze a przeleżany na trawie koncert pozwolił mi złapać oddech po  poprzednich emocjach.

Szansa dla Natalii Przybysz

Wspominałam, że trudno uwierzyć mi było, że koncerty na Warsaw Stage mogą być dobre. Ten Natalii Przybysz był jednak wyjątkowo udany. Być może wpływ na to miało miejsce, w którym się ustawiłam, być może problemy z nagłośnieniem zostały zażegnane. Cokolwiek się zadziało spowodowało, że występ mi się podobał. Choć znałam raptem dwa utwory artystki, bardzo szybko udało mi się wejść w klimat. Muszę przyznać, że muzyka połowy duetu Sistars trafiła w mój gust muzyczny. Inspirujące teksty wkomponowane w przyjemne dla ucha brzmienia to było coś czego trzeba mi było na tamten wieczór. Mogłaby mną tym skończyć Festiwal, ale zdecydowałam się jeszcze zobaczyć ostatni występ na dużej scenie tego wieczoru.

Skrillex gra, publika szaleje

Tak w skrócie opisać można to, co działo się pod sceną podczas koncertu amerykańskiego DJ’a. Ten taniec tysięcy fanów pod sceną był nie do opisania. Przyznać trzeba, że występ miał bardzo dobrą oprawę wizualną – zarówno wyświetlane animacje jak i efekty świetlne robiły wrażenie i powodowały, że odnosiło się wrażenie bycia na ogromnej imprezie klubowej. Gdyby nie repertuar artysty, a raczej może mój brak tolerancji na duża dawkę tego typu dźwięków, pewnie lepiej odebrałabym ten performance. Muzyki klubowej, a tym bardziej dubstepu, chyba nigdy nie polubię dlatego po szybkim rozeznaniu, zebrałam się jednak do domu. Kto wie, być może będąc tam z większą ekipą dołączyłabym do tego dzikiego tańca?

Brakowało mi tego

Tak podsumować mogę cały ten Festiwal. Dawno nie byłam na tak dużej imprezie muzycznej i trochę już zapomniałam jakie emocje temu towarzyszą. Dobrze było sobie to przypomnieć i przy okazji poznać sporo nowej, trafiającej z moje gusta muzyki. Zwłaszcza tej wykonywanej przez polskich artystów. Nadal zapętlam te najbardziej porywające mnie utwory i z niecierpliwością wypatruję kolejnej okazji do tak wyśmienitej zabawy.

Fot. Filip Blank/Alter Art

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *